Coraz trudniej jest nad Polskim wybrzeżem czy też na śródlądowych rzekach znaleźć porty rybackie, które klimatem, wyglądem oraz pracującymi tam ludźmi przypominają te, jakie pamiętamy z odległych lat dzieciństwa. Większość z nich jeżeli przetrwała, to skomercjalizowała się i wygląda zupełnie inaczej niż kilkadziesiąt lat temu.

Jeżeli chcemy zobaczyć na własne oczy jak dawniej wyglądały rybackie osady musimy udać się w coraz dalszą podróż. I na taką właśnie wyprawę chcę Was dziś zabrać: do położonego w malutkiej Gambii, na zachodzie Afryki, portu rybackiego Tanji.

Gambia to jeden z najmłodszych krajów świata, który niepodległość uzyskał dopiero w 1965 roku. Wraz z nim na niepodległość – korzystając z rozpadu Imperium Brytyjskiego – wybiło się w tamtym okresie wiele innych krajów Afryki. To także najmniejszy kraj tego kontynentu o powierzchni porównywalnej do naszego… województwa świętokrzyskiego (mniejsze od Gambii jest tylko województwo opolskie), oraz – o czym mało kto wie – jest to także jeden z najbardziej płaskich krajów świata: jego najwyższa „góra” liczy sobie… zaledwie 53 metry wysokości n.p.m.

Gambię zamieszkują dwa miliony mieszkańców należących do kilku grup językowych. Większość zamieszkuje zachodnie, najbardziej zurbanizowane tereny kraju położone nad wybrzeżem Oceanu Atlantyckiego. I to tam właśnie, niecałe 30 kilometrów na południe od stolicy kraju Bandżul, leży niewielka wioska o dźwięcznej nazwie Tanji. Wioska rybacka w prawdziwym, starym stylu.

W Tanji nie znajdziecie wielkoskalowego przetwórstwa, wielkich chłodni, przeładowni, nabrzeży portowych i majestatycznych jednostek morskich. Tutaj – jak w wielu podobnych miejscach Afryki – rybołówstwo to wciąż domena wybranych: prawdziwych, odważnych, srogich ludzi morza. Zawsze wczesnym rankiem wsiadają do swoich drewnianych łodzi, które stanowią ich powód do dumy. W tych zdawałoby się niewielkich łupinach rzucają wyzwanie Oceanowi. Gdy wracają na ląd, na obszernej plaży oczekują ich setki osób – z wiadrami, taczkami, miskami, wszelkiej maści pudłami. Zaopatrzeni w takie „podręczne środki transportu” okoliczni drobni przedsiębiorcy brodząc po pas (a czasem i po szyję) w słonej wodzie docierają do obładowanych połowem łodzi by odebrać połów.

Pojemniki z rybami wędrują na brzeg, podawane sobie z ręki do ręki. Zawierane są błyskawiczne transakcje kupna, pogięte banknoty będące świadkami tysięcy takich transakcji zmieniają właścicieli w ciągu sekund. Cześć połowu trafia od razu na piasek plaż, na płachty przekupek. Część wędruje kilkadziesiąt metrów dalej – do setek kramików („sklepików”) wykonanych z patyków, dykty, pustaków i blachy. Najlepszy towar ma szanse opuścić wioskę w dziesiątkach ciężarówek pamiętających zapewne czasy odzyskania niepodległości – te rozwiozą go po stolicy Gambii wprost do takich samych jak tu, niewielkich stoisk. 

Spora część ryb trafia w jeszcze inne, chyba najbardziej niezwykłe miejsce. To lokalne wędzarnie, w których wybrane gatunki owoców morza są patroszone, okopcane i opiekane w gryzącym, smrodliwym dymie. Silne, tłuste kobiety obijają je gałęziami, przekładają na drugą stronę, otrzepują z piachu i gdy nadejdzie ich czas – pakują w szare kartony. Ryby te będą spożywane na surowo jako smakołyki i osobliwe delicje.

Temu rękodziełu uprawianemu przez setki osób – bo nie możemy nazwać tego co widzimy w Tanji przemysłem rybnym – towarzyszy wielokrotnie liczniejszy tłum „pomagaczy”. To nosiciele kartonów, gałęzi, drewna, wody. Poganiacze kóz, cerowacze sieci, handlarze baobabem, liśćmi, ośćmi i styropianem. Zwłaszcza ten ostatni jest dla rybaków surowcem strategicznym: nikogo tutaj nie stać na lodówki, więc ryby przechowuje się w wielkich styropianowych pudłach wypełnianych wodnistą breją – breją, która kilkadziesiąt godzin wcześniej była czymś, co z grubsza przypominało lód.

W porcie nie ma utwardzonych dróg. Wszystko przenoszone jest w pierwszej kolejności na głowach, a dopiero w drugiej za pomocą rąk. Transportem zajmują się głównie kobiety: mężczyźni jak w większości regionów Czarnej Afryki stworzeni są do wznioślejszych zadań. Jakich? Trudno powiedzieć, bo głównie siedzą, patrzą, bądź wydają polecenia kobietom. Jednak na łodziach zobaczycie wyłącznie ich – to fach zastrzeżony na wyłączność męskiemu plemieniu. 

Dziesiątki ręcznie malowanych łodzi każdego dnia dostarcza na brzeg dziesiątki ton ryb. Wprawdzie Gambia żyje z rolnictwa – daje ono zatrudnienie 75% ludności – ale goni je właśnie rybołówstwo. A raczej goniło. Niestety tradycyjne połowy, które oglądać możemy każdego dnia w Tanji, przegrywają rosnącą rywalizację z procesem globalizacji. Zagraniczni inwestorzy prowadzą połowy owoców morza na skalę przemysłową. Coraz częściej wielkie trawlery przeczesują okoliczne wody Atlantyku i odławiają jednorazowo dziesiątki tysięcy stworzeń morskich. Robią to z wprawą i bezwzględnością. Z coraz większą dokładnością i z coraz większych głębokości: za pomocą zabronionych prawem międzynarodowym sieci dennych. Po połowie tą techniką ocean na przestrzeni wielu kilometrów pozostaje niczym pustynia. Zdobyty na skalę przemysłowa u wybrzeży Gambii łup trafia do budowanych przez Chiny fabryk mączki rybnej, a toksyczne odpady z procesu przetwarzania trafiają ponownie do oceanu…

Kraj posiada tylko dwa bogactwa naturalne: orzeszki ziemne oraz tętniący życiem ocean. Jednak w Gambii zaczyna brakować ryb i wydaje się, że jest to proces nieodwracalny. Podczas wyprawy do Senegalu widzieliśmy do czego prowadzi stosowanie takiej jak tu technologi: tamtejsi rybacy na łowiska muszą wypływać po kilka tysięcy kilometrów dalej (!!!), aż do wybrzeży Liberii i Wybrzeża Kości Słoniowej. Takie rejsy „po rybę” potrafią trwać po 3-4 tygodnie.

Niestety ale także w Gambii kończą się czasy lokalnych rybaków i ich malowanych łodzi. Zegar tyka i nic nie jest w stanie zatrzymać końcowego odliczania… Zwłaszcza teraz, gdy kryzys spowodowany globalnym upadkiem turystyki powoduje, że tutejszy rząd w poszukiwaniu pieniędzy jeszcze chętniej rozdaje licencje na połowy. Trafiają one do międzynarodowych – w przeważającej części azjatyckich – konsorcjów.

Jak dojechać do Tanji? To proste, o ile jesteście już w Gambii. Ze stolicy Bandżul jedziecie Coastal Road na południe tak długo, aż poczujecie intensywny zapach ryb. Gdy zacznie Was kręcić w nosie, znaczy się, że jesteście na miejscu.

Miałem marzenie: popłynąć w połów z tymi rybakami. Pewnie nigdy się już nie spełni bo wkrótce nikt nie wypłynie na pusty, martwy ocean. Zegar już wybija godzinę – a gdy wybije, Ci ludzie pójdą na północ. Pójdą, bo bogactwa ich kraju zjedliśmy my – bogaci, mądrzy, cywilizowani. Z ich ryb zrobiliśmy tanią mączkę i nakarmiliśmy nią swoje krowy, krewetki i świnie.

Zdjęcia: Sławomir Smoliński

Merytoryka: Piotr Biedrzycki

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z wyprawy do Gambii?