Nie ma co owijać w bawełnę: przed startem w tych biegowych zawodach miałem sporego „pietra”. Typowo górska impreza w egzotycznym Kosowie organizowana była po raz pierwszy w historii: do wyboru były trzy dystanse – 20 kilometrów, 50 kilometrów, oraz dla zupełnych wariatów: 105 kilometrów. Całą naszą trójką wybraliśmy dystans umiarkowany, czyli 50 kilometrów. Większe wrażenie niż sam dystans robiło na nas przewyższenie: trzy kilometry w górę, a potem trzy kilometry w dół.

Do Kosowa przyjechaliśmy kilka dni wcześniej. Kraj w znacznej mierze wciąż jest turystycznie nieodkryty, ale wróżę mu pod tym względem wielką przyszłość. Ludzie są bardzo mili, a góry dzikie. Kosowo jest jednym z najmłodszych państwa na świecie: powstało w 2008 roku i uznawane jest obecnie przez 98 krajów (w tym przez 23 z 27 wchodzących w skład Unii Europejskiej). Nie jest może jakimś niedostępnym Bhutanem czy zaginioną doliną w środkowej Afryce – ale jak na kraj europejski możemy poczuć się tutaj jak w egzotyku.

Dwa dni przed naszym biegiem postanowiliśmy zdobyć najwyższą górę Kosowa, Đeravicę (2656 m n.p.m.) Nie był to może zbyt rozsądny pomysł zważywszy na czekający nas zaledwie 48 godzin później start w biegu na 50 kilometrów, ale pozwolił nam się zaaklimatyzować i zapoznać w pewnym stopniu z realiami tutejszych gór. Wejście było ciekawe, choć padało cały dzień – ale to już historia na osobną opowieść.

Wczesnym sobotnim wieczorem dojechaliśmy do malowniczego miasteczka Prizren, które było miejscem startu i mety zawodów. Sprawnie odebraliśmy pakiety startowe i pobraliśmy tzw. track-i; wgrywane do zegarków sportowych mapy z zaznaczonym szlakiem biegu. Ze względu na charakterystykę imprezy – daleko i w górach – posiadanie takiej mapy w zegarku (plus dublet w telefonie) jest obowiązkiem uczestnika; zresztą jednym z wielu obowiązkowych wyposażeń niezbędnych do zapewnienia sobie bezpieczeństwa na trasie.

Każdy z uczestników – jak w większości tego typu imprez na świecie – posiadać ze sobą musiał także zapasy płynów (minimum 1 litr), folię ratunkową NRC, własne oświetlenie (na wypadek konieczności pozostania w górach na noc), rezerwowe ubranie, specjalistyczne buty do biegania po górach oraz kilkanaście innych drobnych przedmiotów ułatwiających przetrwanie w trudnych warunkach.

Po wgraniu do zegarka trasy okazało się, że dystans biegu nie wynosi 50 km, tylko o trzy kilometry więcej. Pocieszające natomiast było to, że zamiast wspinać się o trzy kilometry w górę, do pokonania mieliśmy „tylko” 2906 metrów. Ciekawostką było także przekroczenie w najdalej wysuniętej części trasy granicy Kosowa z sąsiednią Macedonią Północną. Organizatorzy poinformowali jednak, że żadne dokumenty w tym miejscu nie będą nam niezbędne: „ten fragment jest położony wysoko w górach, i nie ma tam aktywnej granicy” – cokolwiek to oznacza.

Sam bieg można nazwać kameralnym: na dystansie 53 kilometrów wystartowało 33 uczestników spośród 40 wcześniej zgłoszonych. Z tej grupy ostatecznie tylko jeden zawodnik nie dotarł do mety i został on zdyskwalifikowany za przekroczenie limitu czasu na jednym z punktów kontrolnych. Co warte podkreślenia – impreza przyciągnęła do Kosowa reprezentantów aż dziesięciu krajów; pokazuje to jak bardzo była egzotyczna: byli zawodnicy z Kosowa, z USA, z Macedonii Północnej, Włoch, Węgier, Niemiec, Danii, Austrii oraz Albanii. Była też nasza trójka z Polski.

Bieg był rewelacyjny. Pomimo sporego dystansu i skali podbiegów był to o dziwo mój najłatwiejszy bieg ultra w wieloletniej historii startów. Dopisywała pogoda, a temperatura oscylowała w najbardziej optymalnym zakresie: w dolinach nie przekraczała 20 stopni, a na szczytach nie spadała poniżej 14-16 stopni. Prawie nie było wiatru. Do tego rewelacyjnie zaopatrzone były punkty odżywcze, których na trasie było aż pięć.

Co ważne: nie było drastycznie trudnych podejść i zbiegów: wysokość zdobywało się łagodnymi wspinaczkami. Mniej więcej w połowie trasy znajdował się najwyższy punkt na trasie biegu – 2479 metrów (start i meta były na wysokości 420 metrów). Tylko w tym miejscu trzeba było wdrapywać się na górę czworaka, co w górskich biegach ultra raczej jest typowym sposobem zdobywania wysokości, czyli normą.

Dzięki idealnej pogodzie otaczały nas przepiękne widoki na okoliczne góry wchodzące w skład Sharr Mountain National Park. Całość trasy obejrzeć możecie jak zawsze na dołączonym filmie – mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Zwycięzcy:

1. Tamas Fazekas, HUN – 07:20:39

2. Gramoz Cernaveri, KOS – 07:41:01

3. Pal Abraham, HUN – 07:52:56

Miejsca Polaków:

19. Szymon Babiński, POL – 09:41:07

21. Michał Walczewski, POL – 09:49:51

23. Wojciech Machnik, POL – 09:59:45

Wiem, że zabrzmieć to może nieco dziwnie, ale… zachęcam wszystkich do startu w tej imprezie za rok. Dzięki limitowy 15 godzin na pokonanie trasy, te zawody są dla każdego; jeżeli pogoda dopisuje, to praktycznie można cały dystans przemaszerować nawet bez biegania. Przy złej pogodzie może być jednak ciężko. Kto z Was był w Kosowie? Pewnie prawie nikt… I to też jest świetnym argumentem za przyjazdem do tego kraju.

Kosowo było dla mnie jubileuszowym 60-tym krajem podczas mojej biegowej wędrówki po świecie. Krajem, który „zdobyło się” zaskakująco łatwo. Jeszcze raz okazało się, że Wilk ma Wielkie Oczy… ale jak spojrzeć mu odważnie w te groźne ślepia, to w środku drzemie całkiem przyjemne zwierzątko. Bieganie po górach wcale tak mocno nie boli, jeżeli tylko nie pędzi się do przodu jak wariat z myślą o zwycięstwie 🙂

Więcej materiałów z kategorii Maratony Świata?