Ponieważ Surinam nie należy do szczególnie rozpoznawalnych krajów (wiele osób nigdy o nim nie słyszało, a jeszcze mniej umiałoby wskazać palcem jego lokalizację na mapie) to zacznę może od informacji podstawowych. To stosunkowo młode państwo leży na północnym krańcu Ameryki Południowej, pomiędzy dość podobnymi do niego pod wieloma względami Gujaną i Gujaną Francuską (aż do uzyskania niepodległości Surinam nazywał się Gujaną Holenderską). Wszystkie te trzy kraje były jeszcze po II wojnie światowej europejskimi koloniami, a Surinam uzyskał niezależność zaledwie w 1975 roku.
Kraj jest dwukrotnie mniejszy od Polski, a zamieszkuje go zaledwie 600 tysięcy mieszkańców. Przytłaczająca większość z nich mieszka w wąskim pasie wybrzeża atlantyckiego – resztę terytorium pokrywa jedna z najbardziej nieprzebytych i gęstych dżungli naszej planety. Władze reklamują Surinam jako najbardziej „zalesiony kraj na świecie” – i trudno się temu dziwić, gdyż nieprzebyte lasy równikowe pokrywają ponad 90 procent jego powierzchni. W głębi stosunkowo płaskiego kraju (ale w miejscu praktycznie odciętym komunikacyjnie od świata) wznosi się tzw. Wyżyna Surinamska na terenie której w 1998 roku utworzono ogromny (liczący ponad półtora miliona hektarów powierzchni) rezerwat przyrody. W 2000 roku ten niedostępny region wpisano na listę dziedzictwa UNESCO.
Sieć utwardzonych dróg w Surinamie istnieje praktycznie wyłącznie na północy kraju, w wąskim – liczącym niecałe 100 kilometrów głębokości – pasie wybrzeża. Podczas naszego pobytu (jak większość odwiedzających) trzymaliśmy się tego właśnie regionu, dzięki czemu mogliśmy w miarę swobodnie poruszać się wynajętym samochodem. Niestety nie było to auto terenowe lecz mała, typowo miejska Toyota. Mimo to w ostatnim dniu pobytu postanowiliśmy ruszyć na południe: ku jezioru Brokopondo. Raz się żyje…
Wbrew temu co mogłoby się wydawać Brokopondo nie jest jeziorem, lecz sztucznym zbiornikiem wodnym powstałym w latach 1961-1964 na skutek wybudowania tamy na rzece o tej samej nazwie co cały kraj – Surinam. Brokopondo to ogromny akwen o powierzchni aż 1560 kilometrów kwadratowych – dla porównania Zalew nad Soliną ma zaledwie 22 kilometry kwadratowe, a Puszczy Białowieska – 1500. Co absolutnie niezwykłe i niepowtarzalne podczas napełniania tego gigantycznego zbiornika nie wycięto leżącej na jego dnie dżungli – a ponieważ powstałe w ten sposób sztuczne jezioro jest stosunkowo płytkie, to nad powierzchnię wody wciąż wystają dziesiątki milionów obumarłych pni drzew.
Kiedy w końcu dotarliśmy do północnego skraju jeziora przez dłuższą chwilę staliśmy w osłupieniu. Przed nami aż po horyzont rozciągał się widok, którego nie da się już nigdy zapomnieć: bezkres błękitu usiany setkami wysepek oraz tysiącami martwych drzew wyrastających wprost z lustra wody. Wyobraźcie sobie zalaną do wysokości 10 metrów Puszczę Białowieską, a zrozumiecie skalę widowiska…
Linia brzegowa Brokopondo przypomina niezwykle skomplikowany fraktal, który ciągnie się na przestrzeni setek kilometrów. Szczególnie dobrze widać to na zdjęciach satelitarnych więc zainteresowanych od razu odsyłam do map dostępnych choćby na google.maps. Ponieważ jezioro powstało w sposób sztuczny i jest stosunkowo młode (w porównaniu z wiekiem otaczającej go dżungli) to próżno szukać tu cywilizacji – w okolicy nie ma ani jednego miasteczka, znajdziemy zaledwie kilka skromnych tubylczych wiosek. Ich mieszkańcami są nieliczni Indianie oraz potomkowie zbiegłych niewolników, którzy dziesiątkami tysięcy byli przewożeni na gujańskie wybrzeże wprost z Afryki. To właśnie w tutejszej nieprzebytej dżungli uciekinierzy z europejskich plantacji znajdowali schronienie oraz założyli w XVIII wieku Republikę Maronów – niepodległy kraj niewolników.
Dotarcie nad brzeg Brokopondo był naszym planem minimum. Mieliśmy nadzieję, że na miejscu uda nam się wypożyczyć jakąś łódź silnikową i choć na chwilę wyruszyć wgłąb tego zagubionego na mapach i tajemniczego akwenu. Ostatecznie także to się nam udało, czego efektem jest powstały podczas rejsu krótki film.
Szacuje się, że pozostawione w jeziorze drewno ma obecnie rynkową wartość wynoszącą około półtora miliarda dolarów. Wiekowe pnie – choć od sześćdziesięciu lat zanurzone w wodzie – wciąż doskonale nadają się do celów przemysłowych: jest to niezwykle twarde egzotyczne drewno, któremu taki okres kontaktu z wodą nie jest w stanie zaszkodzić. Spotkaliśmy nieliczne barki rzeczne, które transportowały wyrąbane drzewa na brzeg.
Jak podają organizacje ekologiczne proces napełniania zbiornika wodą z rzeki Surinam trwała przez kilka lat i był prowadzony dość chaotycznie. Miejsca zajmowane przez pierwotny las – te, które wznosiły się nieco powyżej średniej terenu – utworzyły na skutek powolnego podnoszenia się lustra wody tysiące niewielkich wysepek, które stały się pułapką dla odciętych od lądu zwierząt. Dlatego też przez kilka następnych lat prowadzono niezwykłą akcję ratowania zwierząt i przenoszenia ich ręcznie z wysepek na stały ląd.
Podobnie wyglądało także przenoszenie na wyżej położone tereny nielicznych osad ludności tubylczej zamieszkującej dżunglę. Dziś w pewien sposób równowaga ekologiczna została już ustabilizowana: członkowie lokalnych plemion nauczyli się łowić ryby, a cały sztucznie stworzony akwen stał się miejscem osiedlania się gatunków fauny i flory charakterystycznych dla środowiska wodnego. Przykładowo w jeziorze występują obecnie duże ilości słynnej drapieżnej ryby – Piranii.
Krótka podróż nad Brokopondo zmieniła niespodziewanie naszą wcześniejszą ocenę Surinamu o 180 stopni. Dzikość i widowiskowość tego miejsca sprawiły, że postanowiliśmy za 2-3 lata wrócić w to miejsce z wyprawą mającą na celu przepłynięcie całego jeziora z północy na południe, a następnie wyruszenie w górę rzeki Surinam – do Wyżyny Gujańskiej i w Góry Wilhelminy; tam zaś zdobycie najwyższego szczytu kraju – Julianatop (1280 m.n.p.m.) Do pokonania będziemy mieli 60 kilometrów przez Brokopondo, 150 kilometrów w górę rzeki Surinam, a na koniec 50 kilometrowy marsz przez pierwotną puszczę aż do skrytego w sercu dżungli szczytu.
Tak oto jeden dzień w podróży potrafi wszystko zmienić. W 2026 roku chciałem kupić sobie nowe auto – ale zamiast auta będzie kajak…