Gwiazda Oceanu Indyjskiego – Mauritius. Miejsce westchnień chyba każdego podróżnika, a tym bardziej kogoś, kto przygodę z podróżowaniem dopiero rozpoczyna. W powszechnej świadomości raj leżący gdzieś tam hen daleko, dalej niż za siódmą rzeką. I rzeczywiście – część tych skojarzeń jest prawdziwa: na Mauritius jest całkiem daleko. Kilkanaście godzin lotu wielkim samolotem pasażerskim. Cała reszta jest już dość mniej prawdziwa. Zwykle tak bywa gdy rzeczywistość weryfikuje telewizyjne wyobrażenia.
Wakacje na Mauritiusie były wciąż na początku mojej przygody z podróżowaniem. Jeszcze byłem taki nieopierzony, choć już wystarczająco pewny siebie by zabrać całą rodzinę na dalekie wakacje bez pomocy jakiegoś biura podróży. Wraz z zaprzyjaźnioną rodziną uznaliśmy, że należą nam się wakacje – dalekie, egzotyczne, ciepłe i zorganizowane własnym wysiłkiem. Uznaliśmy, że biura podróży nie są nam już potrzebne.
Jak pomyśleliśmy, tak zrobiliśmy. Padło na Mauritius – wyspę na Oceanie Indyjskim. Znaleźliśmy tanie bilety z Niemiec (lotnisko w Bonn, bilety lotnicze kosztowały około 2.000 pln od osoby), wynajęliśmy przez Internet piękny dom nad oceanem (a nawet dwa domy, bo chcieliśmy pomieszkać kilka dni nad zachodnim wybrzeżem i kilka dni nad wschodnim). Do tego po przylocie, już na lotnisku, wynajęliśmy dwa samochody i… oddaliśmy się błogostanowi wakacji.
W dzisiejszych czasach – uwierzcie mi – biura podróży nikomu z Was do niczego nie są potrzebne. Wszystko możecie załatwić na najwyższym poziomie sami, czego dowodem są te właśnie nasze wakacje. Było nas siedem osób, w tym trójka dzieci (w tym dwójka kilkulatków). Domy / aparthotele które wynajęliśmy za rozsądne pieniądze były wyśmienite. Kraby, palmy, muszle i ocean – takie jak można sobie tylko wymarzyć. Zabrakło tylko dzikości na którą liczyłem, ale w pewnym sensie była to konsekwencja wyjazdu rodzinnego zamiast męskiego wypadu na wódkę pod lasem. „Jedziesz z rodziną – zachowuj się jakbyś jechał z rodziną” mówi stare chińskie przysłowie.
Własna organizacja wyjazdu sprawiła, że koszt wyprawy na wyspę nazywaną „Gwiazdą Oceanu” był 3-krotnie niższy niż z biurem podróży. Spotkaliśmy turystów z Polski, którzy za to samo co mieliśmy my zapłacili DUŻO więcej, a do tego nie mieli aut – musieli czekać każdego dnia aż ich ktoś z „ośrodka” zawiezie do najbliższego miasta albo wykupić wycieczki. My byliśmy w 100 procentach niezależni dzięki wynajęciu aut. Co byście powiedzieli na 16-dni na Mauritiusie za 4000 złotych od osoby? Prawda, że byłaby to oszałamiająca cena w każdej z agencji turystycznych?
Co najbardziej zapamiętam z pobytu na Maurtiusie? Muszlę, którą chciałem wziąć na pamiątkę, a z której po jakimś czasie wylazł wielki pająk. Psa, który z bliższej odległości okazał się małpą. Pyszne kokosy po złotówce. Zapamiętam też jak zgubiłem paszport, ale się szybko znalazł. I to, że pierwszy raz jeździłem samochodem z kierownicą zamontowaną po angielskiej stronie świata.
Mauritius nie jest jednak wyspą z obrazka. Nasze wyobrażenia budowane są przez kolorowe zdjęcia i foldery, natomiast gdy opuścimy luksusowe tereny zamkniętych kurortów, te kolory zaczynają blaknąć. Jest bieda, jest przestępczość, są miejsca których lepiej unikać. Trzeba pamiętać, że to wciąż Afryka – choć taka dość mocno ucywilizowana. Jest to miejsce piękne, ale – o dziwo – nie z tych do których chce się wielokrotnie wracać.
Więcej materiałów o wyspie wkrótce, bo się zaraz przeterminują 🙂
#Mauritius