Czy da się zwiedzić Chile w 20 godzin? Z całą pewnością NIE. Postanowiliśmy jednak wykorzystać czas pomiędzy dwoma lotami i zobaczyć ile tylko się da. Nasze pozytywne nastawienie było tym większe, że nie mieliśmy wtedy jeszcze praktycznie żadnych podróżniczych doświadczeń; to był 2017 rok i w temacie organizacji wypraw byliśmy zieloni niczym pietruszka. Nasz samolot z Europy wylądował w Santiago de Chile o godzinie 6 rano, a następny mieliśmy o 7:40 dnia następnego. Biorąc pod uwagę czas przeznaczony na formalności lotniskowe – mieliśmy do dyspozycji 20 godzin. Żyć nie umierać!
Wszystko szło dobrze do momentu, kiedy wsiedliśmy do wynajętego na lotnisku auta. Dopiero teraz zorientowaliśmy się, że nie mamy wgranych do naszej nawigacji żadnych map; Ameryka Południowa była w niej pustą plamą. Postanowiliśmy radzić sobie po harcersku, czyli jechać na azymut. Santiago de Chile leży blisko wybrzeża Pacyfiku, ale my chcieliśmy zobaczyć Andy. Całe szczęście wysokie pasmo ośnieżonych gór widać było nad odległym horyzontem – aby tam dotrzeć wystarczyło jechać uparcie na wschód…
To jednak tylko teoria. Drogi w Chile w większości prowadzą w kierunku północ – południe, i bez map trudno nam było zgadnąć, która z nich doprowadzi nas w Andy. Nie pamiętam także, skąd wziął się pomysł, żeby jechać do miasteczka Los Andes; chyba wydawało mi się, że jeżeli coś ma w nazwie „Andy”, to musi leżeć w Andach. I wiecie co? Rzeczywiście głupi to ma szczęście: tak właśnie było! Położone 80 kilometrów na północ od Santiago miasteczko Los Andes stanowiło rozwidlenie dróg, a jedna z nich prowadziła „w prawo” – w kierunku granicy z Argentyną.
Oczywiście nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Kiedy dojechaliśmy do Los Andes zatrzymaliśmy się, wysiedliśmy, i rozpoczęliśmy poszukiwania map. Chcieliśmy kupić dowolną mapę Chile w księgarni, albo na stacji benzynowej – gdziekolwiek. Nie podejrzewaliśmy, że będzie z tym jakikolwiek kłopot: w Polsce przecież mapy dostępne są niemal na każdym kroku. Tu jednak czekała na nas niemiła niespodzianka! Po godzinie poszukiwań liczba map będących w naszym posiadaniu wciąż wynosiła ZERO.
W końcu (mocno już zmęczeni) zajrzeliśmy do jakiegoś biura. Siedziały tam przy biurkach przesympatyczne młode dziewczyny. Niestety ani my nie rozmawialiśmy po Chilijsku, ani one po Europejsku. Po angielsku zresztą podobnie – ani my, ani one. Na szczęście dziewczyny tak bardzo się starały zrozumieć o co nam chodzi, że w końcu troszeczkę się udało – wydrukowały nam print screen mapy googla z najbliższej okolicy. Mniej więcej byliśmy więc uratowani.
Na szczęście szczyty Andów już nie tylko majaczyły, ale wznosiły się niemal nad nami. Wybraliśmy drogę prowadzącą w ich kierunku, i po kolejnej godzinie znaleźliśmy się w górach. Droga okazała się strzałem w dziesiątkę: podążaliśmy wzdłuż sporej rzeki, która utworzyła widowiskowy kanion wśród okalających ją szczytów. Z każdą godziną robiło się zimniej, a my byliśmy coraz wyżej. W końcu ogarnęły nas leżące wokół śniegi.
„Głupi ma szczęście” – dokładnie tak, jak napisałem. Nie uwierzycie, ale będąc zupełnie nieprzygotowanymi do tej „podróży” dotarliśmy ekstremalnym wręcz przypadkiem do przełęczy Cristo Redentor (Paso Internacional Los Libertadores). Znajduje się tutaj przejście graniczne pomiędzy Chile a Argentyną; przejście niezwykłe gdyż położone na wysokości 3832 metrów. Prowadzi do niego pełna serpentyn droga – możecie zobaczyć ją na jednym ze zdjęć. Jaka jest szansa, że ktoś trafi w to miejsce zupełnie przypadkowo jadąc wynajętym autem na chybił-trafił z lotniska w Santiago? Żadna. A my jednak trafiliśmy!
Spędziliśmy w tym miejscu trochę czasu. Dopiero po powrocie do Polski oglądając mapy dowiedziałem się, że byliśmy zaledwie 20 kilometrów od najwyższej góry obu Ameryk – Aconcagui (6961 m.n.p.m.) Trzeba było jednak wracać, bo słońce już zachodziło, a my mieliśmy jeszcze w planie dotrzeć do wybrzeża Pacyfiku i zwiedzić miasta Valparaiso. Teoretycznie nie było daleko – około 140 kilometrów. Gdy jednak słońce zaszło i zapadły ciemności, nasze szczęście chwilowo się wyczerpało. Zabłądziliśmy… i miasta nie znaleźliśmy. Przejechaliśmy gdzieś bokiem, nawet nie wiem gdzie. Że źle jedziemy zorientowałem się dopiero po dwustu kilometrach, kiedy zauważyłem, że ocean mamy nie po tej strony samochodu co należy. Zgubiliśmy się tak dokumentnie, że do dziś uważam się za wielkiego szczęściarza, iż udało nam się znaleźć drogę powrotną do Santiago. Samego lotniska szukaliśmy niemal dwie godziny – nie wiem jak teraz, ale wtedy było ono fatalnie oznakowane.
Całe szczęście zdążyliśmy; o 4 nad ranem byliśmy w naszym terminalu. W ten sposób zakończyła się moja pierwsza „wyprawa” do Chile. Trwała niecałą dobę!
I jeszcze mała dygresja.