Zacznę od tego, że doskonale zdaję sobie sprawę z tego, iż tak jak wiele innych markowych sklepów także restauracje McDonald’s jedna drugiej nie są równe. Wybraliśmy przeciętnie wyglądający obiekt w średniej dzielnicy, w której raczej jeździ się autobusami niż własnymi autami. Poszliśmy tam trochę z głodu, a trochę z ciekawości: wszak marka dwóch złotych łuków to jednak w pewien sposób kultowy znak nie tylko w USA.
W środku było ciasno. Część klientów spała na stołach, druga część jadła. Do wydawania posiłków służyła krótka lada z dwoma stanowiskami, natomiast zamówienia składało się jedynie za pomocą elektronicznych tablic znanych także z Polski. Za płatność kartą doliczana jest opłata 1 dol. za transakcję.
Zajęliśmy miejsce pod oknem przy czystym stoliku i pozostawiwszy tutaj nasze bagaże, udaliśmy się do stojących pięć metrów dalej ekranów zamawiania. Po chwili na prośbę przesympatycznej pani sprzątającej musieliśmy wrócić do stolika — na migi pokazała nam ona, że nie możemy nic zostawić przy stoliku, bo zostaniemy okradzeni. Zamawialiśmy więc jedzenie na zmianę: jeden pilnował bagaży, a drugi wybierał menu.
Wybór dań jest bardzo ograniczony i nie przypomina różnorodności znanej z Polski. To zaledwie kilka podstawowych burgerów, cola, frytki, trzy rodzaje lodów różniących się polewką oraz dodatki w stylu „sosy”. Nie ma ani jednego produktu wege, burgerów rybnych, z jajkiem czy sałatek — ani wrapów (o owocach nawet nie wspominając). Tak więc osoby, które nie chcą jeść mięsa, muszą zadowolić się porcją frytek. To jednak tylko teoria, gdyż w moim przekonaniu śmiało mogą sięgnąć po hamburgery…
I tutaj dochodzimy do sedna: jedzenie jest wstrętne. Jeżeli wydaje wam się, że pokarm serwowany w McDonald’s w Polsce jest słabej jakości, to jesteście w błędzie… u nas w restauracjach tej sieci karmią przepysznie. To, co otrzymaliśmy do zjedzenia w USA, było o smaku zmielonych trocin z dodatkiem papieru przepuszczonego przez niszczarkę do dokumentów. Bułka, burger, a nawet frytki — nic nie miało żadnego smaku — i to od pierwszego kęsa — a nie od połowy, gdy już nasycisz pierwszy głód.
Także organizacyjnie obsługa w restauracji wyglądała bardzo źle. Złożyłem zamówienie przy tablicy i zapłaciłem kartą — niestety okazało się, że uszkodzona jest drukarka i automat nie wydrukował żadnego potwierdzenia. Teoretycznie to nie problem, ale… nikt z obsługi (USA, Miami, stan Floryda!) nie umiał rozmawiać po angielsku! Dopiero gdy wezwano jakiegoś kierownika, udało mi się wytłumaczyć sytuację. Kazano mi powtórzyć słownie, co zamówiłem i kierownik zgodził się dać mi jedzenie. Dostałem wszystko w torbie, ale przy stoliku okazało się, że nie zgadza się burger — a zamówionej i zapłaconej coca-coli w ogóle nie ma. Musiałem pójść ponownie z prośbą do kas. Zostałem potraktowany jak natręt i na odczepne nalano mi napój.
Muszę przyznać, że lokal był czysty, choć łazienka była malutka i koedukacyjna — a toalety i pisuary wyłącznie rozmiaru dla dzieci. Za zestaw składający się z małego burgera z dużymi frytkami i colą zapłaciłem 11 dol., czyli ok. 45 zł. Jakość jedzenia była fatalna — pod względem walorów smakowych zupełnie nieporównywalna do tego, co znam z naszego kraju (a tam także nie jest przecież czymś wartym zauważenia).
Największym zaskoczeniem była dla nas wspomniana niezwykle uboga i monotonna oferta sprowadzająca się do kilku najbardziej podstawowych burgerów. Nie było tutaj niczego, co tak jak w Polsce próbowałoby kierować markę ku wizerunkowi restauracji, która ma być miejscem nie tylko zjedzenia szybkich dań, ale także spotkań i rozmów.