Maraton w Senegalu był dla mnie niezwykły – i to z kilku powodów: na mecie nie było medali, wyników nie dostarczono nam do dziś, a trasa była nieznana – podobnie zresztą jak i liczba uczestników. Najbardziej jednak pamiętać będę tę imprezę z zupełnie innego powodu. Podczas biegu zrobiłem kupę w majtki. Dosłownie.
Miejscowość Sally leży 90 kilometrów na południe od Dakaru. Tak, od tego słynnego Dakaru – z rajdów Paryż – Dakar. Teoretycznie Sally to coś w rodzaju kurortu wczasowego, ale daleki byłbym od używania tego określenia. Wokół setki, może tysiące typowo afrykańskich domów oraz piaszczyste drogi, muły, osły i wszechobecna bieda. Nie za bardzo było wiadomo gdzie jest start, gdzie biuro zawodów. Zresztą – „nie za bardzo wiadomo” to mało powiedziane; nic nie było wiadomo.
Nocleg znaleźliśmy w małym post-francuskim pensjonacie, kilka kilometrów od miejsca teoretycznego startu. Dzień wcześniej udało nam się odebrać numery startowe wydawane w recepcji najdroższego hotelu w regionie. Pamiętam, że wieczorem poprzedzającym maratonem byliśmy głodni; w naszym noclegu zaoferowano nam restauracyjny specjał: spaghetti bolognese. Składniki do jego przygotowania wyciągnięto nie wiadomo skąd, pewnie z zepsutej lodówki. Stało się to początkiem przepięknej przygody, która nauczyła mnie, że w środkowej Afryce nigdy nie należy jeść mięsa. No ale nie uprzedzajmy faktów.
[…] Ledwo doszliśmy do pensjonatu, gdy zaczęła się nasza prawdziwa senegalska przygoda. Ta noc był straszna. Ze względu na kulturę powinienem oszczędzić Wam szczegółów tej opowieści; myślę jednak, że należy Wam się ostrzeżenie. Przez całą noc na zmianę odbywaliśmy defekację wszystkimi otworami ciała. Momentami leżałem w łazience wymiotując i robiąc kupę jednocześnie. To co działo się z moim ciałem jest absolutnie nieopisywalne, nie ma na to odpowiednich wyrazów. W pewnym momencie w przebłyskach świadomości chciałem już wzywać karetkę pogotowia – bałem się, że za pół godziny nie będziemy w stanie zejść z łóżka i wezwać pomocy […]
Całą opowieść znajdziecie TUTAJ