Naszym wiosennym celem sportowym rzeczywiście był udział w ultra-maratonie organizowanym 2 marca na nikaraguańskiej wyspie Ometepe. Mieliśmy już kupione bilety lotnicze do Miami, a stamtąd dalej: najpierw do ameryki środkowej i południowej. Gdy trafiła w nas niczym piorun informacja o możliwości udziału także w maratonie w Salwadorze mieliśmy spory kłopot – choć może raczej nie tyle kłopot, co wydatek. Trzeba było wylecieć z Polski do tej Ameryki kilka dni wcześniej. Zmiany biletów lotniczych nigdy zaś nie są tanią sprawą…
Ale mocno chcieć to móc! Udało się, a nasz narodowy przewoźnik PLL LOT staną tym razem na wysokości zadania i wbrew obawom nie oskubał nas niczym koguta czekającego na rosół. Zaledwie kilka dni później nasze stopy dotknęły Salwadorskiej ziemi.
O samym Salwadorze nie chcę teraz opowiadać: wystarczy jak napiszę, że jeszcze w 2022 roku było to jedno z najbardziej niebezpiecznych Państw na świecie. W samej stolicy kraju – w Managui – gangi zabijały nawet do 20-30 osób dziennie. Szczegóły znajdziecie wkrótce na moim blogu; pozwólcie, że dziś zajmę się tylko samym maratonem.
Bieg rozgrywany był w San Diego – dwa kilometry od wybrzeża Oceanu Spokojnego. Ze względu na panujące w Salwadorze wysokie temperatury start wyznaczono na godzinę 4:00 rano tak, by biegacze zdążyli pokonać możliwie spory odcinek trasy jeszcze w ciemnościach, przed „zaplanowanym” na 5:42 wschodem słońca. Miało to sens zważywszy, że po godzinie 7:00 temperatura szybko przekroczyła 30 stopni, i wcale nie było to jej ostatnie słowo! Ale nie uprzedzajmy faktów…