Biegi ultradystansowe są mocno zróżnicowaną dyscypliną sportową. Zaczynają się od 50 kilometrów, a kończą w matematycznej nieskończoności ludzkiej psychiki – gdzieś hen daleko, poza granicami rozsądku. Sto kilometrów, sto mil, dwieście kilometrów, pięć tysięcy kilometrów… Mnie osobiście nigdy nie podniecało szukanie własnych granic: po zaledwie kilku ukończonych setkach już za młodu uznałem, że koncepcja ciągłego wydłużania dystansu jest ścieżką donikąd. Ponieważ jednak lubię coś przeżyć – ale nie chce mi się biec specjalnie po to stu kilometrów – od jakiegoś czasu wyszukuję krótkie ultra (takie po 50-70 kilometrów), które brak ekstremalnego zmęczenia nadrabiają niezwykłą trasą.
I taki właśnie bieg pewnego dnia znalazł nam Piotrek (nienawidzimy Cię). To była miłość od pierwszego spojrzenia: dwa ogromne wulkany sterczące pośrodku jeziora w Ameryce Środkowej, w Nikaragui. Na myśl o cierpieniach, które czekały na nas pośrodku gęstej dżungli, aż zaszkliły mi się oczy: to coś, co trochę kocham. Dystans krótki, intensywny – ale za to pełen przepaści, potworów, podejść, zejść, deszczu, upału i chłodu jednocześnie. Hasło reklamowe imprezy – wspomniane już „spotkanie z diabłem” – elektryzowało z siłą magnesu. Zebraliśmy się w czterech i polecieliśmy. Szymon, Sławek, ja… i nielubiany Piotr.
Ometepe to podwójna wyspa w kształcie przypominającym nieco ósemkę, złożona z dwóch wulkanów. Młodszy – liczący sobie zaledwie kilka milionów lat Concepcion – osiąga wysokość 1610 metrów; niższy i starszy – Maderas – 1326 metrów. Ten pierwszy jak na ambitnego podrostka przystało ma strzeliste i nagie zbocza, pnie się ku górze dość przerażającą stromizną pełną niebezpiecznych osuwisk. Jeżeli uważacie że to mało, to dodam jeszcze jedno – często zionie ogniem. Przez pierwsze sześć miesięcy 2024 roku eksplodował już dwukrotnie.
Ponieważ wybraliśmy krótszy dystans, to wspinaczka na Concepciona nas ominęła; wbiec na niego musiał tylko Piotrek, który wybrał trasę o długości stu kilometrów. Przed nami stało zadanie na pierwszy rzut oka dużo łatwiejsze: sympatycznie zielony szczyt Maderas. Musieliśmy wbiec na niego od północnej strony, zejść południowym zboczem, obiec go wzdłuż wybrzeża i wejść kolejny raz od zachodu – a następnie ponownie zejść i dobiec do mety. Co mogło pójść nie tak?
Całą opowieść znajdziecie TUTAJ