Dalszy ciąg przeczytasz pod wpisami…
Przyjechaliśmy do Kuwejtu jakże by inaczej – na maraton. Nazwa maratonu odpowiadała aspiracjom organizatorów: Kuwait City coś tam coś tam hiper coś tam Marathon. Lista sponsorów była długa, choć sam maraton aż taki bogaty nie był jak na nazwę pełną banków i domów maklerskich. Pewnie Irakijczycy wszystko wywieźli i jeszcze nie oddali, stąd maraton odbył się po kosztach (choć „po kosztach” dla szejków oznacza, że był to i tak bogatszy bieg niż najbogatsza tego typu impreza w Polsce). Wiedząc, że Kuwejt to całkiem nieduży kraj (zajmuje 152 miejsce na 194 sklasyfikowane) – postanowiliśmy wynająć na trzy dni auto i wyciągnąć z tego najmu ile wlezie korzystając z taniego paliwa.
W ekipie miałem chłopaków o niewielkim doświadczeniu w podróżach po krajach arabskich, więc postanowiłem im zrobić niespodziankę: pojechać na pustynie i zakopać auto po obie osie, by musieli wykopywać je mozolnie z wydmy. Takich przygód nie kupicie ani nie zapłacicie za nie kartą Mastercard. I udało się. W środku nocy gdzieś na pustyni tak wjechałem w lotne piaski, że ekipa wykopująca przygodę będzie wspominać do końca życia. Ja oczywiście jako kierowca siedziałem wygodnie i dyrygowałem. Niech młodzież trenuje wykopki przed kampanią ziemniaczaną w Polsce!
Różnych wspomnień udało nam się wygenerować – jak na kraj arabski – całkiem dużo. Znaleźliśmy zakopaną na pustyni autostradę, której budowę porzucono w latach 90-tych. Była… ale jakby jej nie było. Żadnego wjazdu, żadnego zjazdu, i wydmy pośrodku. Sam nie wiem jak do niej dojechaliśmy. Szeroka, nowoczesna, czteropasmówka, nawet latarnie świeciły. Znaleźliśmy ją tylko dlatego, że uparcie szukaliśmy wjazdu na wyspę Bubijan, która wg. przewodników i informacji znalezionych w sieci jest piękna i piękna. Taki wielki „ach”. Problem jednak w tym, że w rzeczywistości wyspa zajęta jest od jakichś 25 lat przez… amerykańską wojskową „tajną” bazę lotniczą. I to tyle jeżeli chodzi o wartość poradników znajdowanych w Internecie…
Jak gdzieś już pisałem na moim blogu: podróżniczym dziennikarzem może być każdy – więc stado takich właśnie dziennikarzy po dziś dzień nadal pisze, że wyspa Bubijan jest w Top 10 zwiedzania Kuwejtu. A że w Kuwejcie nigdy nie byli, to nie ma to żadnego znaczenia. Przecież czytelnicy też nie byli więc można napisać cokolwiek. Np.: „na pustyni pod Bagdadem są dwutrąbne słonie”. Któż z Was był, żeby to sprawdzić?
Dla mnie osobiście najciekawszym „Kuwejckim” przeżyciem był nocleg na dachu opuszczonego, zbombardowanego podczas wojny wieżowca. Wymyśliłem sobie taką przygodę i wyszła bardzo fajnie. Ale zamiast opowiadać o tym tutaj – po prostu zapraszam na film i do posta obok. Jest on niestety wciąż jedynym dostępnym postem z tej wyprawy, ale dociągnę kiedyś tę kuwejcką opowieść do pięciu odcinków: 1. Nocleg na dachu (już jest!), 2. Zasypana autostrada na pustyni, 3. Maraton, 4. „Stare miasto” oraz na koniec, tradycyjnie – 5. Ceny podróży do Kuwejtu.
Może też napiszę ciekawy odcinek o drogich autach porzucanych na poboczach dróg przez bajecznie bogatych Kuwejtczyków? Było ich tyle, że w pewnym momencie doszliśmy do wniosku iż szejkom nikt nie powiedział że auta można tankować. Więc gdy kończyło im się paliwo i samochód staje, szejk przesiadał się po prostu do nowego auta – przecież nie będzie jeździł starym, niedziałającym.
Nie znaleźliśmy za to praktycznie żadnych śladów wojny sprzed prawie 30 lat. Jeden mural z napisem „Thanks Allies”, mój zbombardowany hotel… i to chyba tyle. Nie udało się niestety także dotrzeć na złomowisko irackich czołgów – znajdowało się w strefie zakazanej, zbyt blisko granicy z Irakiem. Pech.
#Kuwejt