Ta opowieść będzie trochę taka dziwna. Dziwna, gdyż jej celem nie jest opowiedzenie czegoś fajnego. Muszę po prostu zapełnić jakąś treścią post którym wrzucam świeżo (ponownie!) obrobione zdjęcia z Paradise Bay – jednego z chyba najbardziej niezwykłych miejsc na Antarktydzie. Systematycznie uzupełniam zasoby fotograficzne bloga, gdyż w końcu postanowiłem uporządkować dział „Foto Świat”. Jest to mozolna robota, która potrwa dobre dwa lata. Po wrzuceniu dwóch tysięcy zdjęć jestem już gdzieś w trzech procentach operacji…

No dobrze, ale czas na obiecaną opowieść.

Wsiedliśmy na okręt i popłynęliśmy na Antarktydę. „Plum tralala chlapie fala, po głębinie statek płynie” – ten wiersz znają wszyscy, którzy w 1988 roku kupili komiks „Kajko i Kokosz”. Zaraz po wypłynięciu z argentyńskiego portu w Ushuaia na naszym statku zarządzono ćwiczenia ewakuacyjne. Najpierw było sympatyczne szkolenie jak to należy robić, a potem przez pokładowe megafony zabrzmiał alarm. Wszyscy rzuciliśmy się do kajut po kamizelki ratunkowe – zgodnie z regulaminem był to pierwszy punkt ratowniczego abecadła.

Rzuciłem się i ja. Z entuzjazmem. Krzysiek już swoją zakłada, sznuruje, przekłada. Obija się o pokład, gniecie z innymi uciekinierami w korytarzu… Minutę go widziałem, i zostawiwszy mnie poleciał ratować się na zewnątrz. A ja, jak jakieś ciele, stoję w kajucie i szukam. Nigdzie nie ma mojej kamizelki. Tu pozerkałem, tam popaczałem – no nie ma. Po pięciu minutach uśmiechnąłem się i stwierdziwszy, że nie ma co czekać aż nasz Titanic zatonie, dziarsko wyszedłem na korytarz bez kamizelki. Nie ma to nie ma, przecież się nie zmaterializuje. Patrzę: a tu na korytarzach już nikogo nie ma. Ani żywej duszy. Wszyscy się ewakuowali i jestem ostatni.

Zacząłem sobie chodzić po statku. Pusto. Jak po jakiejś epidemii. W końcu wyszedłem na taki daszek, patrzę w dół… a tam na dolnym pokładzie tłum ratujących się ludzi. Załoga udaje, że ich ewakuuje i wpycha do takich fajnych, wielkich pomarańczowych łodzi ratunkowych. Super! Aparat w garść i pstrykam fotki.

Po chwili mnie zauważyli. Chyba Krzychu do mnie pomachał i w ten sposób mnie zdradził. Jakby bomba trafiła w marynarzy. Jak na mnie nagle nie ryknie jakiś koordynator ewakuacji, jak nie pizgnie wyrazami marynarskimi. Kwiecista mowa że aż bukiety kwiatów w doniczkach stają na baczność. Pan obsługujący megafon tak się na mnie wydarł, że miałem wrażenie, że istniejemy tylko on, ja i ocean. A za chwilę będzie tylko on i ocean.

– A Ty gdzie masz kamizelkę ratunkową!

– No nie mam.

– Łamiesz regulamin! Natychmiast załóż kamizelkę bo nie zaliczysz szkolenia!

– Ale ja nie mam kamizelki.

– Nie słuchałeś! Na wykładzie pokazywaliśmy gdzie są kamizelki! Pod kojami!

– Mojej nie ma.

Wściekły jegomość niemal za uszy ciągnie mnie do kajuty. I ryczy jakie to konsekwencje poniosę. Że ocean to nie żarty. Że bez kamizelki to śmierć. Że bez ukończonego pozytywnie szkolenia nie mam prawa z nimi dalej płynąć. Przyznam Wam się – nawet się przestraszyłem.

Wchodzimy do kajuty. Bosman wściekły, pyta która to moja koja. No ta – pokazuję palcem. No to kamizelka jest pod nią! – grzmi. Mówię, że nie ma. Schyla się, patrzy. Rzeczywiście nie ma. Wstał, zajrzał do szafy, pod stolik, pod umywalkę. Nie ma.

– Trudno. Widocznie się zgubiła, popłyniesz bez kamizelki!

I w ten oto sposób byłem przez dwanaście dni jedyną osobą na statku, która płynęła przez Cieśninę Drake’a bez kamizelki ratunkowej. Do końca rejsu jej nie znaleziono. Czary.

Ale to tylko wstęp do właściwej opowieści. Teraz będzie najlepsze.

Dopłynęliśmy do tej Antarktydy. Zimno, wieje, omijamy góry lodowe. Takie bezludzie, że Ełk to normalnie w tej sytuacji jest centrum świata. Wylądowaliśmy na wyspie pingwinów i staraliśmy się nie wdepnąć w ich kupy. Było fajnie. Zwłaszcza, że niewdepnięcie było niemożliwe, bo pingwiny robią tam kupy od 50 tysięcy lat. W końcu wróciliśmy na statek. Musicie wiedzieć, że na Antarktydzie nie ma portów, więc na ląd płynie się takimi dużymi, 12-16 osobowymi pontonami. Zodiakami. No ale wróciliśmy na statek. Obskrobaliśmy buty oblepione pingwinim guano. Obiadek, czas wolny. Po godzinie leżenia w kajucie, trochę mi ten obiadek zaczął komunikować, że czas do toalety. Wziąłem więc książkę i poszedłem bo łazienki.

Łazienki były na statku koedukacyjne, na każdym pokładzie po jednej ale z kilkoma kabinami. Usiadłem sobie wygodnie, nawet nie kołysało za mocno, więc było sympatycznie. Dzień wcześniej kołysało tak, że nie dało się czytać i miałem zaległości w lekturze. Książka w łapki. Czytam. Czytać można wszędzie. Kto nie czyta, niech pierwszy rzuci gałęzią. Nie czytasz, nie idę z Tobą do łóżka. Ani nawet na kawę.

Niespodziewanie coś tam megafon zaczął gadać na korytarzu, ale nic nie rozumiem. Raz, że nadawane komunikaty trochę tłumiły drzwi, a dwa – ja w obcych językach to ani be, ani me. Gada ten megafon i gada, w końcu przestałem na niego zwracać uwagę. Zajęcie przecież mam. Czytam.

Przyznam się: trochę się zasiedziałem w tym kibelku. Po jakichś 20 minutach wychodzę z łazienki, a tu cicho i pusto. Wróciłem do kajuty nie spotykając na korytarzu nikogo. Patrzę: Krzycha też nie ma. Jak wychodziłem, to był. Poszedłem na wyższy pokład go poszukać. Nie ma nikogo. Jak w filmie „Obcy, ósmy pasażer Nostromo”. Pusto. Zawsze po tych korytarzach ktoś się na statku kręcił. A może – błysnęło mi w głowie – podano ciastka i przekąski w messie? Super. Lecę!

Dwa piętra w górę. Zrobiło mi się dziwnie, gdy wszedłem do messy. Ani żywej duszy.

Wpadłem na nowy pomysł. Pewnie wszyscy są w sali wykładowej! Może wyłowili pingwina, i robią mu sekcję?  Albo nowe obowiązkowe szkolenie z ewakuacji? Mózg nie takie rzeczy wymyśli, gdy znajdzie się w dziwnej sytuacji. Lecę więc trzy pokłady niżej, do sali szkoleniowej.

Pusto.

Jak Wam to opowiedzieć… Wyobraźcie sobie, że w centrum handlowym poszliście do łazienki. Po kilkunastu minutach wychodzicie, a tu żadnej żywej duszy. Nikogo. Chodzicie pustymi korytarzami, zaglądacie do pustych sklepów, ustawiacie się w kolejki, w których jesteście jedynymi osobami. Zmroziło mnie. Wcześniej tylko raz w życiu z czymś takim się spotkałem – gdy biegnąc tunelem autostradowym w Hiszpanii usłyszałem, jak znaki drogowe do mnie mówią. A na ekranach świetlnych wyświetlały się napisy „Señor, por favor deténgase”. Ale to dreszczowa historia na inną opowieść…

Wróciłem do swojej kajuty. Powiem Wam tak: dobrze się stało, że wcześniej byłem już w toalecie. Nigdzie nikogo. Zagraniczni współpodróżnicy mogli być w zmowie… ale mój własny, osobisty Krzysztof też zniknął.

Myślcie co chcecie. Spędziłem dwie godziny na pustym statku.

Po dwóch godzinach otwierają się drzwi. Wchodzi Krzysiek i z progu patrząc na mnie mówi:

– O, jesteś!

– No a gdzie mam być? A gdzie Ty byłeś?

– Pływaliśmy kajakami!

– Jak kajakami?

– Normalnie. Wszyscy popłynęli kajakami dookoła góry lodowej. Szukałem Cię, ale nigdzie Cię nie było.

I w ten właśnie sposób przesiedziałem w kibelku z książką przygodę życia. Pływanie kajakami po Antarktydzie. Nie czytasz, nie idę z Tobą do łóżka. Czytasz – siedzisz sam na statku widmo. 30 tysięcy złotych za rejs, a ja zamiast pływać kajakiem po Antarktydzie siedziałem w kiblu. Książki to potęga.

Koniec przygody!

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej artykułów z wyprawy na Antarktydę?