Cześć. Dziś słów kilka o pato-dziennikarstwie. Zależy mi, żebyście przeczytali to dokładnie, więc się skupcie. Pato – wyraz, na którego dźwięk masturbują się wszelakiej maści dziennikarze i redakcje. Wyraz, który od dobrych dwóch lat robi zawrotną karierę.

Zaczęło się od pato-streamerów, czyli youtubowych „twórcóf”, którzy nagrywali pijackie orgie i burdy organizowane w swoich mieszkaniach. Chlali, rzygali, bili się i obrażali od najgorszych własne matki, ojców, siostry i kolegów. Ich transmisje z całonocnych pochlejów można było oglądać na żywo w internecie płacąc kilka złotych – bo patostreamerzy na tym zarabiali.
 
Niby dwa, trzy czy pięć złotych, ale chętnych do oglądania takich „relacji live” były dziesiątki tysięcy. Najlepsi patostreamerzy zarabiali setki tysięcy złotych pokazując jak opluwają po pijanemu naprutą jak szpadel, śpiącą na barłogu z kotami swoją narzeczoną. Pokazywali jak wkładają w dupę nieprzytomnego kumpla łyżkę, albo jak ich brat śpi w rzygowinach. Widownia była zachwycona. Pato-oglądacze byli zachwyceni Pato-streamerami. Za kilka złotych można było patrzeć do woli, w piątkowy wieczór, jak koleś szcza pod siebie leżąc nieprzytomny na kanapie. Re-we-la-cja.
 
Oczywiście wkrótce okazało się, że pato-streamerzy są normalnymi ludźmi, którzy te pato-pijackie libacje szczegółowo reżyserują. Że to ustawki. Za kilkaset złotych bez problemu zawsze znaleźli się chętni, żeby przed kamerą wydoić litr wódki i się obrzygać. Jak to się mówi: „kasa misiu, kasa”. Skoro klienci przed monitorami chcą płacić za oglądanie rzygów, to będziemy rzygać.
 
Mniej więcej w tych samych czasach, a może nawet wcześniej, królowali w Internecie IDRZ – Indyjscy Domorośli Ratownicy Zwierząt. Ich filmiki były skrojone pod bezrozumnego konsumenta treści prostych acz sensacyjnych: idzie sobie człowiek drogą, patrzy, a tu gdzieś piszczy zasypany piesek. Albo leży przejechany kotek. Albo kwacze kaczka, która utknęła w wąskiej rurze. Więc dobry hindus rzuca się na ratunek. I bach! Sto milionów łapek w górę. Bęc! Siedem milionów komentarzy. Och, jaki dzielny człowiek, jaki dobry mężczyzna!
 
Nie obraźcie się na mnie teraz, ale… ale osoby lajkujące i komentujące takie filmy są dla mnie niedorozwojami. Czy zadali sobie pytanie skąd do cholery wzięła się kamera, która to wszystko nagrała? Jak to możliwe, że temu samemu hindusowi już piętnasty raz z rzędu zdarza się spotkać uwięzioną kaczuszkę na drodze z pracy do domu? Skąd on kurwa wiedział, że tutaj właśnie trzeba kopać szpadlem na trzy metry w dół, żeby uwolnić utkniętego kotka? Youtubowi oglądacze nie zajmują sobie jednak głowy myśleniem, dają łapkę w górę i komentarz. Och jaki dobry człowiek! Dobro wraca! Ludzie są wspaniali!
 
Tak, ludzie są wspaniali. Specjalnie zasypują psa w gruzowisku, żeby potem nagrać jak go ratują. Specjalnie przywiązują kota do torów kolejowych, by bohatersko biec i odwiązać go w ostatniej chwili przed nadjeżdżającą lokomotywą. Ile takich zwierząt zginęło pod gruzami zanim je wydobyto? Ile zwierząt zostało rozjechanych przez lokomotywy, bo nie udało się ich odwiązać? Kogo to obchodzi? Grunt, że „dobro wraca” – a chętnych do intelektualnego masturbowania się przed takimi filmami są setki milionów ludzie. Panie Zosie, Dosie, Krzysztofki i Adrianki – głupia ludzka masa udostępniająca linki pokazujące, jakie wielkie serca mają producenci tych „filmów”.
 
Jesteśmy przekonani, że bezmózgie pożeranie internetowego przekazu zwalnia nas z trzeźwego myślenia. Śmiejemy się z własnej babci, że wierzy w to, co widzi w telewizorze. A sami wierzymy jak stado baranów w to co oglądamy na YouTubie. Swoją drogą niezwykłą sławę zrobiła też wersja filmów pokazująca ratowanie ptaków oblepionych przez smołę i ich karmienie mlekiem z malusich buteleczek. Bura, głupia, bezmyślna ludzka masa lajkująca wszystko co zobaczy.
 
Czemu ludzie kręcili takie filmy ze zwierzętami? Cóż… Wardęga ze swoim słynnym filmem o psie przebranym za pająka mógłby tylko pozazdrościć autorom tych filmów milionowych zarobków. Zarobków z wyświetlanych obok reklam. To filmy z premedytacją kręcone tak, żeby wszyscy myśleli, że właśnie ktoś uratował kolejne zwierzątko. W dużej skali – przy milionach lajków – to są dziesiątki tysięcy zarobionych dolarów.
 
No ale do rzeczy. Przejdźmy do czasów dzisiejszych.
 
Chyba jakieś dwa lata temu pierwszy raz zobaczyłem tytuł: patodeweloperka. Czytało się artykuł nawet fajnie. Autor opisywał dziwne mieszkania o dziwnym układzie pokojów: zaskakujące, kontrowersyjne, głupie. Pomysł na cykl artykułów chwycił, ale jeszcze bardziej chwycił sam wyraz: patodeweloperka.
 
Od tamtej pory mniej więcej raz w tygodniu w mediach pojawia się kolejny odcinek opowieści o „pato-mieszkaniach”. Artykuły bywają nudne, bywają ciekawe, bywają także zupełnie o niczym. Zdarza się, że artykuł jest totalnie z dupy – bo co kogo obchodzi, że jedni budują mieszkania o powierzchni 14 m.kw, a inni je kupują? Czasem taki artykuł jest wręcz ordynarnie o niczym – treść nie ma już dawno znaczenia, znaczenie ma tylko tytuł. Kolejny odcinek „Patodeweloperki” niczym w brazylijskim serialu nr 1455 – ale nie da się nie kliknąć kolejny raz w tytuł. Bo pisze: PATO!
 
Od dwóch lat uprawiam patoklikanie. To jedna z wielu rewolucji dziennikarskich. Okazało się, że dodanie przedrostka -pato do dowolnego tytułu powoduje, że ludzie – odbiorcy treści – tracą władzę nad swoimi decyzjami. Ich mózgi przestawiają się automatycznie w tryb debila i nie mogą oprzeć się pokusie kliknięcia. Choć mam głęboko w dupie jak zaprojektowano korytarz w nowym bloku w Warszawie na Ursynowie, na parterze pomiędzy ulicą Górników a Templariuszy – to jak zobaczę tytuł „Patokorytarze Templariuszy”, to nie da się nie kliknąć. No kurwa nie da się. Tak mamy zbudowane mózgi, że się nie da. Trzeba kliknąć.
 
Przyszła wiosna i dziennikarstwo odkryło dziś nowy wyraz-klucz; takiego młodszego brata zwrotu”pato”. Ten wyraz to GROZA. Idealnie komponuje się z wyrazem Paragon. Jak już zapewne zgadujecie, chodzi o zwrot „Paragony grozy”. Sam w sobie koncept brzmi nawet fajnie: Las grozy. Piwnica grozy. Noc grozy… Paragon grozy przebija jednak wszystko. To jest istny Święty Graal.
 
Okazało się, że nasze mózgi uwielbiają żreć grozę. Uwielbiają seks, pieniądze – a od niedawna właśnie GROZĘ. Groza to najgłębszy, najbardziej pierwotny instynkt tkwiący w każdym z nas. Gdy jakaś linia wczesnych hominidów rozwijała gen nielękania się grozy, to wyżarły ich lwy. Do dziś przetrwali tylko Ci, którzy bezwarunkowo, podświadomie i błyskawicznie reagują na wyraz GROZA. Wszyscy inni wymarli. Znacie kogoś, kto na okrzyk „pożar!” dalej siedzi spokojnie na kanapie i nie ucieka? Nie znacie nikogo takiego, bo wszyscy, którzy dalej siedzieli – wymarli. Już ich nie ma. Spalili się w pożarach bez przekazania swojej puli genów dalej. I taki sam los spotkał też nosicieli mózgów, które nie reagowały na okrzyk „groza”. Ewolucja i dobór naturalny. Nie czujesz grozy – zjada Cię lew.
 
Paragony grozy zawładnęły więc naszym medialnym światem. Od kilku miesięcy gwałceni jesteśmy grozą bijącą z nic nie wartych świstków papieru. Nie ma dnia, żeby w największych mediach w Polsce nie onanizował się na naszych oczach jakiś paragon grozy – z Międzyzdrojów, z Helu, z Augustowa czy podwrocławskiej wsi. Zdążyły już nawet wyewoluować zagraniczne paragony grozy. Nie da się napisać artykułu pod tytułem „W Albanii tanio” – bo to się nie sprzeda. Mózgi czytelników mają w dupie, że tanio. Mózgi czytelników chcą się dowiedzieć, że „w Albanii nie ma paragonów grozy”. I choć nie ma tam także opieki społecznej, stonki ziemniaczanej ani korków ulicznych – to najważniejsze jest, że NIE MA TAM PARAGONÓW GROZY. Bo czy coś jest, czy go nie ma – Nasz mózg ma to w dupie. Mózg zeżre natomiast niczym głodna świnia komunikat GROZA. Czy jest, czy nie ma – to już wtórność.
 
Każdego dnia – jak setki tysięcy innych osób – jestem gwałcony paragonami grozy. Ni chuja nie obchodzi mnie, po ile sprzedawane są frytki w Zakopanem, nie interesuje mnie co zamówiła Grażynka z psiapsiółką w Giżycku w restauracji. Mam kosmicznie wyjebane na cenę surówki serwowanej w Darłowie na plaży. Ale i tak kliknę w tę pieprzoną grozę w tytule, bo tak mam zbudowany mózg.
 
Miało być o patodziennikarstwie. Jak już pewnie zgadujecie, zrobiłem Was w trąbę. To nie jest artykuł o pato-grozie, tylko o naszych mózgach. To one są temu winne. Mózgi. To one podejmują decyzję o zeżarciu kolejnego tytułu – choć przecież doskonale wiemy co tam znajdziemy. Nic. Ale mózg udaje, że czeka tam na nas niespodzianka, kinder niespodzianka. Mózg nas oszukuje. Jesteśmy marionetkami w rękach własnego mózgu.
 
Patodziennikarstwo opiera się na tym, żeby komunikat kierować nie do Was, tylko do Waszych mózgów. Bo to nie Wy decydujecie o tym, co klikniecie. Decydują o tym mózgi – to one rządzą tą decyzją. W nagrodę za wykorzystanie tego prostego mechanizmu autor otrzyma prowizję od wyświetlonych reklam na stronie, którą Wasze mózgi otworzą. Już nawet nie pensję, tylko właśnie prowizję. Prowizja to taki łańcuch trzymający dziennikarza za mordę: podzielimy się z Tobą naszym zyskiem jeżeli wygenerujesz zysk. Brzmi sprawiedliwie, prawda? Mniej sprawiedliwe jest, kiedy nie wygenerujesz zysku; wtedy redakcja podzieli się z Tobą brakiem zysku – i tym brakiem musisz opłacić czynsz. I co ma zrobić taki dziennikarz? Przychodzi do pracy i tworzy kolejny artykuł o chwytliwym tytule: „Śmierć w wannie podczas patoseksu. Groza!”
 
Musicie przyznać, że w takie tytuły nie da się nie kliknąć.

Więcej artykułów z kategorii publicystyka?