Wiosną 2013 roku spotkałem się na wrocławskim rynku z przyjacielem, który właśnie wrócił z Japonii. Opowiadał mi o swoim wyjeździe do Tokio, o starcie w tamtejszym maratonie, o podróży. Patrzyłem na niego z szeroko otwartymi oczami – no bo jak to tak? Normalny człowiek może wsiąść w samolot i tak po prostu polecieć na drugi koniec świata? Tak swobodnie jakby wyszedł do sklepu lub do fryzjera? Można pojechać do mitycznej Japonii, aż poza mapę Europy, tylko dlatego, że nam się tego zachciało? Tak po prostu? Przecież tam – każdy to wie – ocean przelewa się poza krawędź dysku.
W dziesięć minut Krzysiek został moim podróżniczym guru. Poprosiłem go, by następnym razem – kiedy znowu będzie się gdzieś wybierał – koniecznie zabrał mnie ze sobą. Chętnie pojadę na taką wyprawę, ale potrzebuję jego opieki i doświadczenia. Sam przecież sobie nie poradzę.
Ta niepozorna prośba wkrótce zmieniła moje życie. Krzysiek zadzwonił po kilku miesiącach:
– Michał, jest wyprawa na maraton – jedziesz ze mną?
– No pewnie, dzięki że pamiętałeś! A dokąd?
Odpowiedź mnie zmroziła…
– Na Antarktydę. Wyjazd za pięć miesięcy. Zwolniło się jedno miejsce, ale musisz podjąć decyzję jeszcze dziś wieczorem.
Gdybym miał wtedy więcej czasu do namysłu – tydzień, albo dwa – to pewnie nigdzie bym nie pojechał: mój mózg zdążyłby wymyślić jakąś rozsądną wymówkę. Zanim jednak wyobraziłem sobie wszystkie możliwe przeszkody, te prawdziwe i te wydumane, oddzwoniłem i potwierdziłem. Jadę.
Dziś wiem, że dzięki tej dość impulsowej decyzji zobaczyłem miejsca, o których istnieniu wcześniej nie zdawałem sobie nawet sprawy. Przepłynąłem statkiem Cieśninę Drake’a, spoglądałem w niebo półkuli południowej i stałem na najdalszym kontynencie oniemiały ciemnością nocy. I chociaż podczas tej pierwszej podróży mój światopogląd nie runął w gruzy, to zacząłem się kształtować na zupełnie nowy sposób.
Podczas wyprawy na Antarktydę złapałem bakterię, z której nie udało mi się już nigdy wyleczyć. Zainfekowałem się wirusem podróżowania, który z chłopaka lubiącego dyskoteki i nocne przesiadywanie przed komputerem zrobił podróżnika. Ta bakteria dość długo pozostawała w ukryciu; mutowała, zarażała w tajemnicy kolejne komórki organizmu… a kiedy w końcu uderzyła, to zrobiła to z całą mocą. Dwa lata później pojechałem na swoją drugą wyprawę życia – do Iranu. Kilka miesięcy później na trzecią – na Spitsbergen. A potem na czwartą, piątą, szóstą…
W teorii wszystkiego w życiu należy próbować stopniowo. Lepiej nie skakać od razu na głęboką wodę, tylko sprawdzić najpierw patykiem głębokość jeziora. A jednak to tylko teoria i w moim przypadku było zupełnie inaczej; na czterdzieste urodziny zrobiłem sobie prezent – przypadkowo spróbowałem czegoś, co nigdy mnie nie interesowało. I skończyło się tak, jak się skończyło – zostałem podróżnikiem.
Polecam Wam robienie rzeczy, których nie znacie i których nigdy nie próbowaliście. Nie sztuka robić to, o czym wiecie, że to lubicie – w ten sposób niczego przecież nowego nie odkryjecie. W życiu trzeba robić rzeczy, o których nic nie wiecie.
#Antarktyda