Nie jechaliśmy do Libanu z jakimś przeświadczeniem, że jest tam szczególnie niebezpiecznie. Owszem – to i owo wiedzieliśmy, i zdawaliśmy sobie sprawę z realiów – podstawową wiedzę o regionie posiadaliśmy i byliśmy świadomi ograniczeń oraz sytuacji, z którymi można się tam spotkać.

Temperaturę podgrzała znajoma Olga, która kilka dni przed wyjazdem opowiedziała nam jak to rok wcześniej jej autobus został okrążony przez bojówkarzy Hezbollahu – odjechali pod wycelowanymi w okna karabinami.

Takie sytuacje nie zdarzają się jednak zwykłym podróżnikom każdego dnia i w rzeczywistości Liban uznawany jest za raczej bezpieczne, choć niekonieczne komfortowe miejsce.

Bejrut okazał się miastem kosmopolitycznym. Różne wyznania, różni ludzie, różne systemy polityczne żyją obok siebie w zgodzie. Trudno określić na ile ta zgoda jest wymuszona lub gwarantowana przez armię, którą widać na co większych skrzyżowaniach i check-pointach. Wojska było więcej niż w Jerozolimie którą odwiedziliśmy wiosną, ale przynajmniej bez transporterów opancerzonych – ich miejsce zajmowały w Bejrucie wojskowe samochody terenowe.

Siedząc wieczorem w jednej z restauracji w centrum Bejrutu w pewnym momencie zauważyliśmy jadący środkiem drogi pojazd wyróżniający się z tłumu. Był to duży, otwarty pick-up na którego „pace” siedziało kilkunastu bojowników. Ubrani po cywilnemu, z kałasznikowami w rękach skierowanymi w tłum przechodniów. Samochód ostentacyjnie przetoczył się przez całą długość ulicy z minimalną prędkością. Kątem oka spostrzegłem, że nikt z otaczających nas kilkudziesięciu osób nawet nie zwrócił uwagi na tę demonstrację siły. Spojrzałem w oczy jednego z „żołnierzy” Hezbollahu i był to błąd. Chłopak podchwycił moje spojrzenie, i patrzył na mnie wyzywająco tak długo aż pojazd zniknął za zakrętem. Nie było to spojrzenie które chciałbym jeszcze raz zobaczyć.

Po chwili dopiero zrozumiałem, dlaczego nikt z tłumu nie zwrócił uwagi na przejazd bojówki. Lepiej było nie zauważyć ich obecności. Prościej udawać, że ich nie ma, niż na nich spojrzeć.

Raptem pięć minut później tą samą ulicą, tak samo ostentacyjnie przejechała kolumna wojskowa. Dwa Hummery z ciężkimi karabinami maszynowymi na obrotnicy oraz ciężarówka pełna żołnierzy. Tych już widzieli wszyscy i przyglądali się z całkowitym luzem. Przez chwilę zastanawiałem się co będzie, jeżeli oba te konwoje spotkają się na skrzyżowaniu… Kto kogo przepuści, kto będzie ważniejszy, kto komu ustąpi drogi. Sekundy później zrozumiałem, że działa to zupełnie inaczej niż sobie wyobrażam. Jedni i drudzy wcale się nie szukają – oni jeżdżąc nocą po Bejrucie starają się na siebie nie trafić…

W Bejrucie mówiono nam, że wojsko jest niepotrzebne. Że wszyscy chcieliby już, by odeszło i przestało utrudniać mieszkańcom życie. Gdy dotarliśmy do Tyr, starożytnego miasta na południu Libanu, nasz przewodnik miał jednak inne zdanie. Dookoła patrole wojskowe, czołg, transportery, betonowe wieże strażnicze przy samym hotelu. Zasieki. Zakaz fotografowania.

„Gdyby nie Armia, ten kraj utonąłby we krwi. Armia musi być silna, broni nas przed bojownikami, jest gwarantem spokoju i bezpieczeństwa. Wy Polacy najlepiej wiecie, ile wart jest kraj, który nie ma silnej armii i jak to się wtedy kończy. Wchodzi sąsiad, i po kraju…”

Dwa dni później dotarliśmy do Balbek, rzymskiej twierdzi z przełomu wieków. Do miasta rządzonego przez Hezbollah. Już na parkingu nasz (inny niż dzień wcześniej) przewodnik zmaga się z jakimś mężczyzną, który żąda pieniędzy oraz każe nam się tu zatrzymać. Proponuje nam zakup koszulek Hezbollahu, i propozycja raczej nie jest z tych czysto handlowych. Przewodnik każe nam wrócić do auta.

„To zły człowiek, musimy stąd odjechać. Hezbollah to źli ludzie, nie liczą się z innymi”

Dzień później poznaliśmy Ahmeda. Namiar na niego otrzymaliśmy z polecenia innego Polaka, który podróżował po Libanie, i właśnie wrócił z Syrii. Ahmed zgodził się zawieźć nas do jaskiń i wodospadów na północy Libanu, 20 km od granicy z Syrią. Trudny teren i liczne check-pointy na górskich drogach nie były dla niego żadną przeszkodą.

„Hezbollah to dobrzy ludzie. Praworządni. Nic Wam nie zrobią. To moi przyjaciele, nie ma się czego bać. Media wyolbrzymiają zdarzenia i kłamią na ich temat. Jeżeli nikt nie stara się działać przeciwko im, nic mu nie grozi. To dobrzy ludzie, koleżeńscy, z zasadami”

Ahmed, choć z obawami, zgodził się także zawieźć nas do leżącego nad północnym wybrzeżem Libanu miasta Trypoli. Gdy dojechaliśmy było już ciemno. Ulice opustoszałe, ledwo oświetlone. Sami nie wiedzieliśmy, czemu chcieliśmy tu dojechać. Gdzieś niedaleko centrum miasta, na ulicy na której widać jakieś oznaki wieczorowego życia postanawiamy zatrzymać się i coś zjeść. Ahmed jest bardzo niezadowolony, ale klient płaci… Tym razem zmusza nas jednoznacznie do zostawienia kamer i aparatów fotograficznych w aucie.

„Nie wolno Wam zwrócić na siebie uwagi. Żadnych zdjęć, żadnych kamer. Żadnych wyrazów zwracających uwagę np. z terroryzm czy hezbollah.”

Wszyscy na niedoświetlonej ulicy patrzą na nas. Z pierwszej restauracji wychodzimy od razu, źle to wygląda – sami mężczyźni, wszędzie wiszące noże… W drugiej, otwartej na ulicę zamawiamy falafele. Po chwili w całej dzielnicy gaśnie światło. Cisza. Na zapleczu załącza się generator i po 3 minutach znowu mamy prąd. Wszyscy patrzą na nas jakbyśmy się zmaterializowali z kosmosu. Obok, na przyulicznym stoliku, siedzi samotna europejka lub amerykanka. Dwa metry wzrostu. Patrz na nas, po chwili podchodzą do niej dwaj mężczyźni i przyglądają się nam już w trójkę.

W jej spojrzeniu jest coś niepokojącego. Ulicą przejeżdża powoli auto osobowe, w środku czterej młodzi ludzie, arabska muzyka, patrzą… Podjeżdża drugie auto, zaciemnione szyby, samochód staje, obserwuje. Gdy powoli uchyla się tylna szyba boje się spojrzeć w kierunku pasażerów pomny przygody z Bejrutu. Gdy spoglądasz w otchłań, otchłań patrzy w Ciebie.

„Natychmiast wracamy do auta” – nie tyle oznajmia, co rozkazuje Ahmed.

Po chwili jesteśmy w samochodzie. Ahmed nie odzywa się, jest wytrącony z równowagi. Zdecydowanie odmawia wjechania do centrum. Nie chce tutaj być ani chwili dłużej. Dopiero gdy znajdujemy się kilkanaście kilometrów za miastem, mówi:

„W Tripoli rządzi ISIS. To bardzo źli ludzie. Gdyby nie Hezbollah wszystkich by nas zabili. Tylko Hezbollach nas broni.”

Gdy oddalamy się od ciemnego miasta, wraca mu humor. Mówi, że w Trypoli nie był od kilku lat. To nie jest dobre miejsce na wycieczki. Gdy dojeżdżamy do Bejrutu proponuje niespodziewanie:

„Chcecie, to jutro zabiorę Was do dzielnicy Hezbollahu. To fajne miejsce, bezpieczne. Tam mieszkam, mam przyjaciół, spodoba Wam się. Pokażę gdzie możecie filmować. Powiedzcie tylko o której mam po Was być?”

Na naszą uwagę – że to może być niebezpieczne – odpowiada z błyskiem w oku: „A myślicie, że ja skąd jestem, że tak sobie przewodnika znaleźliście? Ja też jestem z Hezbollahu”. Niestety na drugi dzień rano mamy już samolot powrotny do Polski i nie możemy skorzystać z zaproszenia…

Liban. Kraj ogarnięty wojną domową w latach 80-tych niczym obecna Syria. Niby dawno temu. Ale wciąż czuć stan zagrożenia, wciąż ścierają się tutaj interesy różnych bliskowschodnich sił. Mieszkańcy Libanu nauczyli się z tym żyć, nie zauważać. Może po prostu im spowszedniało… Dla nas Europejczyków to odczuwalny podskórnie niepokój. Można by rzec – dziki kraj…

Piętnaście godzin później, 2:45 w nocy siedzę w poczekalni PKP w Poznaniu czekając na pociąg do Torunia, który ma przyjechać za 15 minut. Polska. Europa. Cywilizacja. Obok patrol SOK-istów wyprowadza z poczekalni nawalonego jak szpadel młodziana. Śmierdzi moczem. Wychodzę na peron, bo na dworcu półmilionowego miasta wali tak, że nie można wytrzymać. Na schodach ruchomych dwóch kolejnych łysych europejczyków dumnie oddaje swoje szczyny wprost na kręcące się schody. Smród.

Wsiadam do pociągu, otwieram okno i patrzę na peron. Wysikawszy się dżentelmeni walą browary i zaciągają się papierosami. Nasze spojrzenia krzyżują się. Po chwili jeden z nich trzymając się ledwie na nogach drze mordę:

„Co się kurrrrwa gapisz, chcesz wpierdol?”

Uświadamiam sobie, jakie to śmieszne gdy wiesz, że za patrzenie możesz co najwyżej dostać wpierdol. Raptem 24 godziny temu za patrzenie mogli mnie „źli ludzie” zapakować do bagażnika by potem obciąć głowę. Jak żałośnie mało w swym arsenale gróźb ma do powiedzenia najebany kibol na dworcu PKP w Polsce, w Europie, w cywilizowanym kraju.

Pociąg rusza, więc spoglądam jeszcze raz na tego odważnego człowieka, który zapewne chodzi z flagami i wyciera sobie twarz wyrazami Patriotyzm, Polska, Żołnierze Wyklęci. Najebany bohater. Robiący pod siebie i szczający na schody obrońca cywilizacji, dla którego Arabowie to przenoszące zarazki zwierzaki.

Kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie.

Nocą na dworcu w Poznaniu chciałem spojrzeć w otchłań. Ale zobaczyłem tylko obszczaną, pijaną, bełkoczącą dziurę w dupie zamiast mózgu.

W prawdziwą otchłań spojrzałem 24 godziny wcześniej, w Trypoli, gdy opuściła się przyciemniana szyba auta. Otchłań zaś spojrzała wtedy we mnie.

Więcej materiałów z wyprawy do Libanu?

Więcej materiałów z kategorii Publicystyka?