PUB: Coście koziesyny uczynili z tym zegarkiem?

To będzie historia jakich wiele. Historia krwią pisana. Niektórzy, zwłaszcza młodzi, jej nie zrozumieją. Ale nie mam ambicji pisać dla wszystkich – zrozumieją Ci, którzy przynajmniej kilka razy w roku stają nad przepaścią technologicznego szaleństwa. To opowieść o nierównej walce człowieka z bezduszną maszyną.

Wszystko zaczęło się podczas sierpniowego Maratonu w Turawie. Całą noc padał deszcz, a ja biegłem z plecakiem firmy Kalenji, który ma tzw. bezpieczną kieszonkę – taką nieprzemakalną, specjalnie przygotowaną z myślą o dokumentach, telefonach i inne szpargałach, których strata w skutek zalania może zaboleć. Swój telefon schowałem w owej bezpiecznej kieszonce.

Tak. Dobrze zgadujecie. Telefon nocnej burzy nie przeżył. Umarł w wilgoci gdzieś koło 30 kilometra – wtedy to ostatni raz słyszałem dobiegające z plecaka sygnały. Żyje sobie on teraz pewnie szczęśliwie na zielonej farmie, na której zepsute telefony przenoszą się kiedy ich kody PIN i PUK nie są już nikomu potrzebne. Po naszemu zaś, mniej literacko: telefon zdechł, i maratonu nie przeżył.

Podobno nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dwa dni temu odwołano najstarszy maraton w Europie – w maratonie w Koszycach. Albo może inaczej: nie odwołano, tylko zmniejszono liczbę uczestników do dwustu – oraz wprowadzono przepis, że aby móc wystartować to dwa trzeba mieć… 12 godzinny test na covida-19. W ten sposób „wykreślono” z list startowych wszystkich zagranicznych uczestników.

Musiałe więc po raz wtóry w tym roku szukać alternatywnego startu – i znalazłem. W Supraślu k. Białegostoku rozgrywany jest Bison Ultra Trail – impreza na dystansach 100 km, 50 km, 30 km oraz dla dzieci – na 16 km. Jako że impreza jest robiona przez tych samych organizatorów co Białystok Półmaraton, postanowiłem jechać. Zamiast Koszyc!

Hola, hola, zapomniał Pan jakie mamy czasy?

W środę – trzy dni przed startem – covidowa kostucha postanowiła ponownie przypomnieć o sobie. Powiat białostocki zaznaczono na czerwono na pandemicznej kolorowance Polski. Organizator w rozpaczy prosił, żeby nie dzwonić – bo odebrał w ciągu godziny 50 telefonów, a sam nie wie co i jak. Na sam sygnał „czerwona strefa” ludzie chcą zwrotów pakietów, odwołują hotele, planują rozwody, przepisują majątki na żony. Podobno nawet pałac w Supraślu z powodu tego covida mają zwrócić przedwojennym właścicielom…

No ale jakoś przeszło bokiem. Rano gruchnęło uspokajające „jednak impreza odbędzie się, zapraszamy”.

No i runęło. Setki biegaczy w panice: gdzie mój pakiet startowy? Odwołuję odwołanie! Hotel, hotel! To nie ja odwołałem, to nie ja! Panie choćby barłóg na strychu, gdziekolwiek! No ale dzisiejszy artykuł wcale nie jest o tym. To tylko ledwo tło wydarzeń, które za chwilę nastąpią. Ja wszak dziś nie o tym…

Jak się już wyklarowało, że bieg się odbędzie, to musiałem wgrać sobie do zegarek tracka – czyli taką specjalną mapę, która pokazuje trasę zawodów „od stodoły do stodoły”. I tutaj zaczęły się schody.

PS. Długo zastanawiałem się, czy w tym artykule podawać nazwy marek, które pomogły mi spojrzeć inaczej na świat. Zdecydowałem, że tak. Należy im się.

Ze strony internetowej Bison Ultra Trail bez problemu ściągnąłem tracka na 50 km. Ładny, zgrabny, podpisany plik. Nie za duży, nie za mały – taki w sam raz. Brawo, bo już nie raz zdarzało mi się, że track niby był, ale z np. nieprawidłowym nagłówkiem – wtedy trzeba było go konwertować. NAWET NIE PYTAJCIE JAK  KONWERTOWAĆ, bo kumpli co to mają maturę z komputera musiałem prosić o pomoc. A w Białymstoku proszę – track skonfigurowany prawidłowo. Cuda, cuda – a mówią, że to dziki wschód…

Za starych dobrych czasów świat informatyki był dobrze poukładany. Urządzenie podłączało się do komputera, i kablem bajty sobie biegały w obie strony robiąc to, co bajty najlepiej potrafią – czyli przenosząc informacje. Jak ja tęsknię za czasami, gdy największym problemem było to, czy się plik na dyskietkę zmieści. Było minęło.

Za dobrze to wszystko działało, więc przyszli dobrzy ludzie od marketingu, i postanowili informatykę ulepszyć. Znaczy się ucywilizować – psia ich mać. Gdy kupiłem zegarek sportowy Suunto Spartan, to świat zaczynał już się powoli – żeby wgrać plik do zegarka, trzeba było nie tylko podłączyć zegarek kabelkiem do USB, ale i założyć sobie konto na stronie internetowej producenta. Nie masz konta? Twój zegarek nie będzie działał. Ale gdy to konto już założyłem, to dalej było w miarę prostu – duże przyciski, ładne mapki… i tysiąc zbędnych opcji.

Wśród tych opcji był jednak magiczny przycisk PRZEŚLIJ. Podłączało się zegarek kabelkiem do komputera – i już, plik był wgrany po użyciu jednego przycisku. Oh, jakże byłem głupi narzekając, że muszę to konto założyć! Nie doceniałem co mam.

W tym roku wiosną marka Suunto wymyśliła sobie jednak, że trzeba świat jeszcze bardziej ulepszyć. Kto się nie rozwija, ten ginie – prawda? Wszystko co mieli dobrego wrzucili, i postanowili wymyślić „koło” od nowa. Obecnie nie można tak po prostu podpiąć kabelka do komputera, tylko trzeba założyć sobie konto w nowej aplikacji dostępnej tylko w smartfonie (!) Aplikacja łączy się z zegarkiem bezprzewodowo, wymienia się nie wiadomo jakimi danymi przez pół godziny i sprawdza zupełnie nieistotne rzeczy: terminy urodzin znajomych, giełdowe trendy cen półtusz w Teksasie, monitoruje czy dobrze spałeś, jaka pogoda za oknem, czy profil kolorystyczny aplikacji jest odpowiedni odpowiedni do kąta padania promieni słonecznych na Twojej wysokości geograficznej…

I tylko przycisku WGRAJ MAPĘ DO ZEGARKA nie ma.

No ale ja nie o tym. To jeszcze może poczekać.

Jak już opisywałem mój smartfon nie przeżył deszczu podczas maratonu w Turawie – bezpieczna kieszonka Kalenji okazała się niebezpieczna. Dobrze, że Kalenji nie produkuje prezerwatyw. Kupiłem więc nowego smartfona i musiałem od nowa zainstalować „appkę – zdrapkę” marki Suunto. Nie da się jej jednak ściągnąć ze strony producenta zegarków, gdyż odsyła on do sklepu Googla. I tak, wiem, takie czasy – wszyscy lubimy sklep Googla i szczamy po nogach z radości na samą myśl o tym, że możemy w nim coś tam za darmo zainstalować. Ja jednak chciałbym normalnie, jak człowiek – móc pobrać oprogramowanie ze strony producenta a nie firmy, która wymaga kolejnego logowania. Co zrobić gdy nie lubisz (lub nie chcesz) google, a kupiłeś zegarek? Nic, nie masz wyboru.

Ponieważ mam nowy telefon, to i konta google na nim nie mam zainstalowanego. Hasła oczywiście  także nie pamiętam. Ale jest tam opcja przypominania hasła – i wiecie co? To była jedyna opcja, która w miarę działała. Google niestety nie przesłało do mnie kodu sms (choć komunikat twierdził, że wysłało), ale zadziałał reset hasła. No i proszę – po pół godzinie męczarni mogę sobie kupić co tylko dusza zapragnie w sklepie Googla. Pomyślałem, że teraz to już będzie z górki – wieczny optymista.

Po chwili mój optymizm prysł. Dostałem komunikat „Proszę Pana! Pan się jeszcze nie logował z tego urządzenia. Proszę wypełnić kwestionariusz osobowy, w pięciu egzemplarzach i potwierdzić, że to Pan”

Natychmiast wszystkie moje urządzenia – komputer, telefon, tablet oraz skrzynka email – rozbrzmiały alarmami: ktoś próbuje się zalogować na Twoje konto google z nieautoryzowanego urządzenia! Dobrze, że żona nie zdążyła wezwać policji. Jedynym urządzeniem które zlekceważyło alarm był mój telewizor Samsunga – ale zrobił to tylko dlatego, że wisi na nim od trzech dni komunikat o zbliżającym się terminie płatności za kablówkę. Termin za kilka dni, ale przecież można nachalnie wyświetlać komunikat z przypomnieniem – bo może użytkownik kablówki jest niedorozwinięty i nie pamięta o płatności.

Jak trzeba to trzeba – zagryzłem więc zęby i zacząłem autoryzować nowy telefon; wciskam więc przycisk „wyślij kod autoryzacji” – i z braku komunikatu gdzie ten kod został wysłany zaczynam biegać pomiędzy urządzeniami w jego poszukiwaniu. Na e-mailu nie ma. Na telefonie też nie ma. Na drzwiach lodówki także brak. Po 15 minutach dogrzebuje się gdzieś w podpowiedziach, że kod został wysłany na ostatnio używane urządzenie, czyli na tablet Samsunga. A tablet ma syn. W szkole.

„A srał Was pies” – sobie myślę. Nie poddam się, bo przecież za 20 godzin biegnę w ultra, i bez mapy ani rusz. Normalnie to rzuciłbym to wszystko w diabli. Ale nie mogę, bo mapy nie wystartuję. Szukam więc dalej rozwiązania. W końcu odkrywam gdzieś głęboko w opcjach przycisk „wyślij kod przez sms”. Najbardziej denerwuje mnie to, że przycisk KUP jest widoczny na każdej stronie i podstronie niczym supernowa. Ale jak trzeba znaleźć przycisk POMOC to będzie on wyświetlany na szaro, czcionką Arial size 1, u doły rozwijalnej  listy.

A jednak triumf człowieka nad maszyną – znajduję ten cholerny przycisk. Klikam i po chwili dostaję kod na sms. Jednak… nie działa. Klikam znowu, i znowu dostaję niedziałający kod. Za trzecim razem klikam odznaczając takie oczko, które powoduje pokazywanie wpisywanego hasła. I tylko dzięki temu dowiaduje się, że kod należy z przodu dopełnić zerami do 6 pozycji. Dostajesz kod 6543, ale musisz wklepać 006543. Cudo.

Mając w końcu autoryzowany telefon klikam sobie zainstaluj. Bach, bęc, bum – i Was zaskoczę: się wzięło, i się zainstalowało. W końcu!

Otwieram sobie appkę i próbuję wgrać plik z trackiem. Problem w tym, że appka (czy tylko ja nienawidzę tej nazwy?) ma przyciski na wszelkie okazje (przypomina o urodzinach moich, znajomych oraz znajomych – znajomych) – ale żeby znaleźć przycisk „wgraj mapę do zegarka” to już się trzeba naszukać jak wariat.

Chciałbym powiedzieć jasno właścicielom marki Suunto: od lat czekałem na nową appkę, dzięki której będę mógł Wasze oglądać reklamy. Strasznie się cieszę, że mogę sobie dodawać znajomych oraz monitorować sen nie tylko mój, ale także mojego psa, rozszerzyć program treningów o dietę wegańską oraz sparować appkę z tabletem syna w celu nadzoru rodzicielskiego. Ale czy kurwa mać dałoby się też zrobić ekran zarządzania mapami? Chyba do tego miała służyć ta aplikacja? Żeby za jej pomocą wgrywać mapy do zegarka? Tymczasem Wasz aplikacja piecze chleb i krochmali obrusy, przepowiada pogodę i – wg Was – integruje społeczność. W opcjach zaś do których została stworzona – leży plackiem. Wyświetla reklamy zamiast działać. To jest po prostu przypał.

Po 10 minutach w końcu się udało. Wgrałem mapę… ale dopiero do appki. Teraz jak wgrać ją z appki do telefonu? Appka oczywiście nie widzi zegarka. Reklamy sobie z Internetu ściągnąć potrafi, ale zegarka znaleźć – to już nie za bardzo. Siadam więc i ponownie czytam cały Internet w poszukiwaniu instrukcji. Klikam, szukam, próbuję. Dowiaduje się, że trzeba „sparować” zegarek. A żeby go sparować, to trzeba w zegarku poustawiać różne rzeczy – nie będę Was zanudzał. Po 30 minutach okazuje się, że włączony w zegarku tryb oszczędzania baterii powoduje że parowanie nie działa. Czemu zegarek nie umie o tym poinformować użytkownika? Wyświetlić komunikat, że ciotka Zosia ma urodziny umie – ale jak rozwiązać problem, tego już nie potrafi. Wesoło „kółeczko parowania” się zegarka z aplikacją kręci się w kółko i nic. Dupa.

Znowu wysyłam jakieś kody. Aplikacja w kółko informuje mnie tylko „wpisz kod” i „kod wysłano”. Można zwariować: „wpisz kod”, „wyślij kod ponownie”, „kod wysłano”. A ja dalej jak debil szukam gdzie ten kod został wysłany. Bo przecież appka nie uprości życia i nie powie gdzie wysłała – nie poda urządzenia. W końcu zrozpaczony chcę już rzucić to wszystko w cholerę, gdy mój wzrok pada na zegarek. A tam sześcioznakowy KOD! No to się urządzenia dogadały. Ale skąd ten zegarek wiedział, że to kod do niego, skoro jeszcze nie jest sparowany – bo nie mam kodu? Wszechświata nie ogarniesz.

Wpisuję tego „koda” i nic, jak w mordę. Wpisuję po raz drugi, i też nic. Klikam, przesuwam, plaskam, mlaskam i trykam na ekranie. Cofam i zamykam okienka. W końcu znajduję w ustawieniach appki listę urządzeń już sparowanych z kontem i ją czyszczę. Wszystko kasuję. Łącznie oczywiście z moim zegarkiem Suunto Spartan oraz z tabletem. Co robi na tej liście tablet Samsunga mojego syna? Bóg raczy wiedzieć.

Buch, bam, bęc – dodatkowo wykonuję sugerowany restart bluethuta w telefonie. Prawie, prawie… A tu wyskakuje nowy komunikat:

„Zezwól na dostęp do lokalizacji LUB Zaakceptuj dostęp”. Dumam przez minutę nad tym zagadkowym wyborem: wybrać „Wolisz dostać w mordę” czy „Alternatywnie dostań w pysk”? Moje rozmyślania okazują się jednak bez sensu – gdy klikam pierwszą opcję dowiaduje się, że należy zaakceptować obie. Nie minęły nawet trzy godziny, a już miałem plik z mapą wgrany do zegarka. Jak mogę narzekać…

Tylko debil chciałby kiedyś jeszcze wrócić do czasów, gdy plik wgrywało się podłączając kabelek do urządzenia. Ci, którzy wspominają te stare czasy to takie informatyczne komuchy, boomerzy, pijaki i degeneracji. Stare dziady z PGR-ów. Wstyd mi za Was, Wy wszyscy którzy jak ja pamiętajcie tamte czasy.

PS. O mały włos bym jednak na zawody nie dojechał. Dziwnie zachowywał się mój samochód – na desce rozdzielczej wyświetlały się czerwone komunikaty. Dopiero w autoryzowanym serwisie powiedziano mi, że mam w kluczyku do samochodu wgrane stare oprogramowanie i trzeba je zaktualizować do nowej wersji.  Trzeba zaktualizować kluczyć. JPRDL

W powyższym artykule oszczędziłem Wam informacji o liczbie zgód, które musiałem wyrazić podczas procesu instalacji tych wszystkich appek. Firma Suunto wie teraz o mnie i o moich znajomych więcej, niż ja sam. Oczywiście to tylko i wyłącznie dla mojego dobra – by ustrzec mnie przez jakąś niechcianą, niespersonalizowaną reklamę. Czuje się jak gęś karmiona przez rurkę na fermie – bo przecież to wszystko tylko dla mojego dobra. Tylko debil nie lubi nowego.

Więcej artykułów z kategorii Publicystyka?