Oto, co na temat wioski Styrcza można znaleźć na Wikipedii:
Styrcza (rum. Stîrcea, ros. Стырча) – wieś w północno-zachodniej Mołdawii, w rejonie Glodeni. Wieś została założona przez Polaków, głównie z Chocimia i Kamieńca Podolskiego, którzy w latach 1895–1896 pod kierownictwem Michała Wojewódzkiego kupili […] ziemię o łącznej powierzchni 753 ha i osiedli na niej. Za datę powstania wsi przyjmuje się rok 1899, kiedy wieś została oficjalnie nazwana Jelizawietowką. Styrcza charakteryzuje się dużym odsetkiem Polaków, którzy są najliczniejszą grupą etniczną we wsi; jednocześnie jest to wieś z największą w Mołdawii społecznością polską. Z tego powodu Styrcza często jest nazywana Małą Warszawą. W miejscowości znajduje się Dom Polski, jest wydawane polskie czasopismo, istnieje zespół folklorystyczny, istnieje możliwość nauki języka polskiego.
Nasz przyjazd do Styrczy nie był przypadkowy. Jeszcze na etapie planowania podróży skontaktowaliśmy się z Panią Olesią Górską, Dyrektorem Stowarzyszenia Kultury Polskiej „Dom Polski” w Bielicach:
To nie był koniec dobrych wiadomości. Ponieważ Mołdawia nie należy do Unii Europejskiej, wynajęcie samochodu na lotnisku w Kiszyniowie jest dość kłopotliwe. Na pierwszy rzut oka wszystko jest wprawdzie w porządku, ale jako doświadczeni podróżnicy od razu zauważyliśmy kilka alarmujących sygnałów znajdujących się w umowach wynajmu: po pierwsze wysokie wkłady własne (sięgające nawet 2500 euro), po drugie podejrzane opłaty „za mycie auta” w wysokości 200-300 euro, a po trzecie tajemnicze koszty administracyjne sięgające „do 600 euro” za umowę. Postanowiliśmy spróbować innego rozwiązania; jeszcze tego samego dnia otrzymaliśmy świetną odpowiedź z Bielc:
Z przyjemnością zaopiekujemy się Państwem, znajdziemy naszego kierowcę mówiącego po Polsku i wyślemy go po Was na lotnisko. Proszę tylko dać znać kiedy przylatujecie i na ile dni potrzebujecie samochód; dla naszego polonijnego środowiska każdy zarobek jest ważny, a zapłacicie mniej niż z wypożyczalni.
Nieco uprzedzając fakty zdradzę Wam, że z naszym kierowcą szybko się zaprzyjaźniliśmy – podróżowaliśmy wspólnie przez kolejne dni po całej Mołdawii korzystając z jego doświadczenia, opieki i znajomości języka. Jeżeli tylko przylecicie kiedyś do tego kraju – gorąco polecamy!
Do wsi Styrcza dotarliśmy późno w nocy, więc początkowo niewiele widzieliśmy. Z Kiszyniowa jest tutaj prawie dwieście kilometrów. Dom Polski okazał się obszernym i dość wiekowym budynkiem, który jednak dzięki zaangażowaniu lokalnej społeczności oraz współpracy z Senatem Rzeczypospolitej Polskiej został kilkanaście lat temu zakupiony na potrzeby naszych rodaków i wyremontowany. Wewnątrz znajduje się salka lekcyjna dla osób chcących się uczyć Języka Polskiego, mieszkanie dla nauczyciela, spora sala pamięci narodowej oraz dwa pokoje gościnne.
Pani Ludmila czekała na nas świecąc przed domem światło – niczym moja babcia kilkadziesiąt lat temu, gdy jako mały brząc przyjeżdżałem na wieś spędzać wakacje. Od razu zrobiło mi się jakoś tak ciepło i szczęśliwie na duszy… Nie chcąc nadużywać gościnności pożegnaliśmy się, umówiliśmy na drugi dzień na opowieści, i zostaliśmy sami w tym ogromnym domu.
Poranek przywitał nas rześkim powietrzem i oślepiająco silnym słońcem wznoszącym się nad drewnianymi gospodarstwami sąsiadów. Wybiegłem na zewnątrz pełen ciekawości: chciałem jak najszybciej zobaczyć, gdzie tym razem przygnał nas podróżniczy los. Przed domem stała cembrowana studnia z przywiązanym do niej na łańcuchu wiadrem. Obok, tuż przy studni, nasza gospodyni zostawiła dla nas ociekające sokiem kiście świeżo zerwanych winogron.
Nie jestem zbyt koleżeńską osobą, więc wszystkie winogrona zjadłem od razu sam. Zanim moi współtowarzysze podróży obudzili się i wyszli na zewnątrz – po smakołyku nie pozostał nawet ślad. Nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia; wszak nigdy się o tym nie dowiedzą. Zjedzone winogrona to jak nieistniejące winogrona.
Wypiwszy herbatę ruszyliśmy na poranny spacer. Styrcza jest typową „ulicówką”, czyli wsią której zabudowania rozciągają są wzdłuż głównej drogi. Nazwa „główna droga” jest w tym przypadku na wyrost – to zwykła szutrowa ulica o długości około kilometra. Doświadczone osoby szybko zauważą dlaczego właśnie w tym miejscu powstała osada: 150 metrów na zachód od drogi biegnie położony w niewielkim wąwozie strumień dostarczający świeżą wodę do gospodarstw rolnych.
Najbliższy asfalt znajduje się dopiero kilka kilometrów dalej, w liczącym sobie dziesięć tysięcy mieszkańców mieście Glodeni. W samej Styrczy nie ma żadnej infrastruktury poza gospodarstwami: nie ma ani jednego sklepu, przychodni czy zakładów produkcyjnych. Na krańcu wioski stoi tylko pochodzący z lat 30-tych minionego wieku kościół – dziś odrestaurowany i odmalowany, ale za czasów komunizmu służący przez wiele lat za kołchozowy magazyn płodów rolnych.
Wioska sama w sobie jest piękna. Wzdłuż ulicy rosną dzikie drzewa, sporo jest także pielęgnowanych przez mieszkańców orzechowców. Nie ma chodnika, ani żadnego wydzielonego pasa ruchu dla pieszych. Podczas godzinnego spaceru raz tylko minął nas samochód (wiekowa Łada) oraz jeden traktor białoruskiej produkcji. Obszczekało nas także stadko przyjaźnie nastawionych psów, najwidoczniej zdziwionych obecnością kogoś obcego. Spotkaliśmy trzy idące na pole starsze osoby, witające się z nami wraz z grzecznym ukłonem. Takich naturalnych wiosek w Polsce już nie znajdziecie – zabetonowaliśmy swój świat w stopniu wręcz niewyobrażalnym, gdzie przy każdym domu są podjazdy, zjazdy i płyty chodnikowe. Trzeba wyjechać aż do dalekiej Mołdawii, by zdać sobie z tego sprawę…
Pomimo niemal idealnej koegzystencji z przyrodą wioska sprawia wrażenie opuszczonej. Stare domy stoją po obu stronach ulicy; wiele z nich jest porzuconych, porośniętych gęstą roślinnością, osieroconych. Dachy i elewacje chylą się pod ciężarem wspomnień, framugi drzwi i okien zabite są deskami lub obłożone starymi gazetami. Wiele gospodarstw już od dawna jest bez gospodarzy.
Kiedy wróciliśmy ze spaceru Pani Ludmila czekała już na nas z gorącą herbatą. Usiedliśmy przy wielkim stole, na którym leżała otwarta Księga Pamiątkowa. Znajdowały się w niej zdjęcia z okolicznościowych wydarzeń, z jubileuszy, z ważnych dla tutejszej społeczności dni; oraz dziesiątki wpisów podróżników z Polski, którzy dotarli do tego miejsca przed nami.
– Ten dom został kupiony przez rząd z Polski, wyremontowaliśmy go, prowadzimy tańce, obchody, szkołę. Salkę szkolną jak już widzieliście mamy niewielką, ale obecnie jest tylko dwójka uczniów, więc większa nie jest potrzebna. Kiedyś było więcej dzieci, ale teraz są już dorosłe, a nowych prawie nie ma – zaczyna opowieść Pani Ludmila.
– Ilu żyje obecnie Polaków w Styrczy? – pytam.
– Coraz mniej. Jak byłam młoda, to było dwieście gospodarstw. We wszystkich domach mieszkały całe rodziny, po cztery, pięć – a z dziadkami po sześć i więcej osób. Polaków było cały tysiąc. Teraz jak widzieliście większość gospodarstw jest opuszczona. Nikt tam nie mieszka, zbierze się mniej niż dwustu mieszkańców.
– Rzeczywiście prawie nikogo nie spotkaliśmy. A jak się Wam żyje?
– Żyjemy skromnie. Najtrudniej jest starszym ludziom, tym, którzy już zostali sami. Nie mamy sklepu, do miasta jest pięć kilometrów. Mało kto ma tutaj samochód, zresztą starsi już i tak by nie pojechali. Najtrudniej mają Ci, którzy zostali sami – jak nie mogą chodzić, a umarł mąż lub żona, a dzieci wyjechały w świat – to nawet zakupów nie mają jak zrobić. Raz, dwa razy w tygodniu przyjeżdża do naszej wsi ktoś z opieki społecznej i zbiera zamówienia na zakupy; na podstawowe produkty takie jak chleb czy mleko. Wodę mamy w studniach.
– A nie myśleliście o tym, żeby otworzyć sklepik spożywczy?
– Kiedyś przyjeżdżał taki obwoźny samochód z produktami, ale teraz już nawet jemu się nie opłaca, bo nic nie zarobi. Na szczęście została nam pomoc sąsiedzka – jak ktoś jedzie albo idzie do miasta, to pyta starszych sąsiadów czy czegoś im nie trzeba.
– Widziałem w Księdze Pamiątkowej, że w 2004 roku podłączono wieś do gazociągu. Więc chociaż gaz macie…
– Gaz jest bardzo drogi, większości mieszkańców nie stać na ogrzewanie. W zimę pali się więc drewnem i suchymi gałęziami, gazu używamy tylko żeby przygotować posiłek.
– Ile się zarabia w Mołdawii?
– Bardzo mało. Tutaj mieszkają w większości emeryci, podstawowa wypłacana im emerytura to równowartość 130 euro miesięcznie. Jest trudno się utrzymać z jednej emerytury.
Zastanawiam się skąd w dzisiejszej Mołdawii wzięli się Polacy. Pierwszych okruszków informacji udziela mi wydana przez Panią Karolinę Kotulewicz niepozorna broszurka wydrukowana z okazji 100-lecia wioski Styrcza. Jeden egzemplarz znajduję tuż obok, na stole, obok Kroniki Domu Polskiego.
[…] Terytorium Besarabii w tamtych czasach (koniec XIX wieku, przypis autora) było mało zaludnione i w okresie istnienia Rosji Carskiej te obszary były głównie miejscem zesłań. W Rosji w XIX wieku służba wojskowa trwała 25 lat i […] zdemobilizowany żołnierz osadzano właśnie tutaj. Nasi przodkowie (czytaj – Polacy) sami przesiedlili się do Besarabii. Z opowieści najstarszych mieszkańców wsi dowiadujemy się, że część Polaków przybyła z Kamieńca-Podolskiego i Chocimia. […]
[…] Wieś powstała […] na przełomie 1885 / 1886 roku. Nabyto obszar ziemi wielkości 502 dziesięcin (548 hektarów – przypis autora) od Jelizawiety Wasiliewny Kukurianowej. Inicjatorem zakupu ziemi był Michał Wojewódzki. Zebrał on jeszcze 32 osoby […] i zamieszkali oni tutaj. Żyli (początkowo) w ziemiankach, po jakimś czasie zaczynając budowę domów. Budynki budowali z przeplatanych gałęzi drzew, zamazując je grubą warstwą gliny. Piec w domach robili z białego nieociosanego kamienia […]
Do broszury dołączona jest lista 35 nazwisk pierwszych mieszkańców. Wojewódzcy, Suprowicze, Promińscy, Waśkowscy, Kotulewicze, Boguccy – niewątpliwie tradycyjne Polskie nazwiska. Przy każdej rodzinie wpisano ilość nabytej ziemi wahającą się pomiędzy 5 a 20 dziesięcin (6-25 hektarów). Nowi mieszkańcy podlegają władztwu Carskiej Rosji, mieszkańcy uczestniczą zarówno w wojnie z Japonią (1905) jak i w walkach związanych z I wojną światową. Po zwycięstwie Rewolucji Bolszewickiej i zakończeniu wojny Besarabia trafia na okres międzywojnia pod skrzydła Rumunii. Do Styrczy przyjeżdżają kolejne Polskie rodziny – Michalewscy, Górscy, Kamińscy, Kutachowscy, Zajączkowscy, Jaguszewscy, Dubiccy… Każda rodzina otrzymuje od władz 5 hektarów ziemi siewnej plus jeden hektar pastwisk do wykarmu bydła.
[…] W latach 1930-1940 wieś Styrcza liczy sobie już 800 mieszkańców i 105 gospodarstw. Jest młyn, trzy zakłady manufakturowe, Rada Wiejska, Szkoła Nauczania Początkowego i Mały Dom Modlitewny […] 1 września 1939 roku zaczęła się II Wojna Światowa. 29 czerwca 1940 roku zgodnie z paktem Ribentrop-Mołotow na terytorium Besarabii wkraczają wojska radzieckie. Rządy radzieckie wprowadzają nowe prawa, które rujnują tutejsze gospodarstwa rolne […]
Kilkudziesięciu mieszkańców wsi bierze udział w bitwach o wyzwolenie ZSRR służąc najpierw w Armii Radzieckiej, a później w Wojsku Polskim. Niektórzy z nich wyzwalają Warszawę co dokumentują odznaczenia i zachowane rozkazy. Według takich zapisków mieszkaniec wsi – Antoni Gorodziecki – bierze nawet udział w spotkaniu żołnierzy radzieckich i amerykańskich w Elbie w 1945 roku. To jednak nie jedyne historie z tamtych czasów zapisane w broszurze…
[…] 12 czerwca 1941 roku w ZSRR zaczęły się represje i wywożenie ludzi na Syberię. Represje te dotknęły także mieszkańców naszej wsi. Dwie rodziny zostały pozbawione majątku i dachu nad głową – to Katarzyna Kokulewicz i Emilia Bogucka […] nowe władze pozostawiły ich bez niczego. Mieszkali ci ludzie tam, gdzie ich przyjmowano. Wiele rodzin w czasie wojny było zmuszonych opuścić wieś […] Niektórzy giną na polach walki […]
Następują po sobie kolejne nazwiska ofiar, bywa że całe rodziny, łącznie kilkadziesiąt osób. Informacje zawarte w książeczce uzupełniam o zdjęcia zamieszczone w Kronice. Czuję pewien rozdźwięk pomiędzy moim wyobrażeniem o emigrujących „za ziemią” biednych galicyjskich chłopach, a tym co widzę na starych fotografiach. Zdjęcia pokazują osoby, które zupełnie nie pasują mi do wizerunku emigrantów. Na kolejnych stronach historia z broszury staje się coraz ciemniejsza… Władzę w Mołdawii przejmują komuniści, zostaje utworzona Mołdawska Socjalistyczna Republika Radziecka.
[…] Po skończeniu wojny w 1946 roku w Mołdawii była susza i na polach zginął cały urodzaj. Państwo zwiększyło podwójnie podatki […] Osoby, które nie oddawały zboża państwu, traciły prawie wszystko ponieważ zabierano im co w ręce wpadło. W okresie 1946-1947 na wsi (Styrcza) wiele osób umarło z głodu, Państwo wprowadziło kartki na które można było otrzymać 10 dkg chleba […]
[…] W lutym 1949 roku całą Mołdawię objęła kolektywizacja. Przychodzili w nocy, pukali do okien i zmuszali ludzi do pisania podania o następującej treści: „Proszę dobrowolnie przyjąć mnie do Kołchozu”. Mieszkańcy wsi, którzy podpisali takie podanie automatycznie tracili własność prywatną na swoje gospodarstwa rolnicze, wszystko stawało się wspólnym i państwowym. W taki oto sposób doszło do powstania w Styrczy kołchozu im. Miczurina. W kołchozie były dwie brygady pracownicze, 100 koni, 800 owiec, duża ilość bydła i 1000 hektarów ziemi […]
Z każdym akapitem rozkręca się hekatomba, która dotknęła mieszkających w Mołdawii Polaków:
[…] Podczas kolektywizacji w dalszym ciągu trwały represje. Teraz dotyczą głównie tych, którzy byli przeciwni stworzeniu gospodarstw kolektywnych. Tym ludziom zabierano wszystko, ich majątek był konfiskowany a ich samych zsyłano na Syberię. Były i takie przypadki, że ludzi zsyłano bez przyczyny. W nocy przychodzili żołnierze, zabierali ludzi i wywozili w nieznanym kierunku. Ludzie bali się, porzucali własne domy, gospodarstwa i uciekali. Dotknęło to Tomaszewskich, Kotulewiczów, Boguckich, Promińskich, Monastyrckich […]
[…] Karolina Kotulewicz była zesłana na Kurhan. Katarzyna Kotulewicz była wywieziona do obwodu Irkutskiego w wieku 83 lat. Znajdowała się tam sześć lat. Po powrocie do domu, do rodzinnej wsi opowiadała, że była w kołchozie stróżem pola z ziemniakami i dzięki tym ziemniakom nie umarła z głodu. Potem ją przenieśli na farmę […] chodziła po podwórku i zbierała pióra z kaczek […]
Druga połowa lat 50-tych to początek upadku Polskiej wsi Styrcza:
[…] Z każdym rokiem liczba mieszkańców się zmniejszała. Młodzież wyjeżdżała do miast, część z niej po ukończeniu studiów […] była wysyłana do pracy w inne regionu ZSRR, na przykład do Donbasu, na Ural, na budowy komsomołu, na ugory Kazachstanu […] W latach 1965-66 uznano, że wieś nie jest rozwojowa, w 1970 zamknięto szkołę a mieszkańcom Styrczy nie wydawano pozwoleń na budowę nowych domów […]
Jeszcze przez dłuższą chwilę rozmawiamy z Panią Ludmilą – o tym, jak się żyje teraz, gdzie się podziali młodzi ludzie, ilu z nich wyjechało już do Polski. Jej dzieci też mieszkają już w Polsce, przylatują tylko na święta. W końcu żegnamy się serdecznie i jedziemy do pobliskich Bielic, by spotkać się z Dyrektorem Stowarzyszenia Kultury Polskiej „Dom Polski”, Panią Olesią Górską.
Tutejszy Dom Polski jest dużo większy, w rzeczywistości to dwa duże budynki z czego jeden mieści szkołę, a drugi pokoje noclegowe. Bielce to drugie pod względem wielkości miasto Mołdawii, historia tutejszych Polaków sięga jeszcze starszych czasów. W drugiej połowie XIX wieku nasi rodacy praktycznie rozbudowywali i modernizowali to miasto.
– Musi Pan pamiętać – tłumaczy mi Pani Olesia – że w tamtych czasach nie było Polski. Zarówno na kresach jak i w Mołdawii i Besarabii rządził Ruski Car. Były to więc tereny jednego kraju, nasi rodacy nie przeprowadzali się pomiędzy różnymi państwami – przesiedlali się tylko pomiędzy regionami ówczesnej Rosji. Z tej perspektywy nie była to już aż tak wielka wędrówka. W Polsce była Rosja, i tutaj też była Rosja.
Słucham wyjaśnień, ale ciągle mi coś w tej historii nie pasuje, coś mnie gryzie. Przeglądam fotografie pokazujące rodziny przesiedleńców należące do bogatego polskiego ziemiaństwa: dostojne, nowoczesne, momentami wręcz dystyngowane. Wpatruje się w stare dokumenty z datami zakupu ziemi, z cenami, z liczbą sprowadzonego inwentarza. Dlaczego Ci dobrze uposażeni ludzie zdecydowali się przeprowadzić do odległej Besarabii? Nagle rzucili wszystko, wsiedli na konie i dorożki – i przejechali kilkaset kilometrów na południe Europy? To bez sensu. Początkowo myślałem, że Car nadał im te hektary za darmo, by zasiedlić puste tereny; ale ceny widniejące na kwitach pokazują jasno, że za przeprowadzkę musieli zapłacić konkretne stawki.
Z pomocą Pani Dyrektor udaje mi się w Bielcach spotkać z dwoma starszymi paniami będącymi potomkami tych pierwszych „wędrownych” Polaków. Mieszkają na odległych rogatkach miasta, spotykamy się w trójkę w skromnym domu jednej z nich. Początkowo rozmowa jest podobna do poprzednich spotkań: o cenach, o kłopotach, o prześladowaniach przodków, o Sybirze. Oglądam dziesiątki przepięknych historycznych zdjęć – listy rodzin, tabele i drzewa genealogiczne. Oto mój papa, mój dziadek, mój prapradziadek i jego bracia…
– Przez pierwsze pokolenia nasi rodacy nie wychodzili za mąż i nie żenili się z nikim, kto nie był Polakiem. Pilnowano tego bardzo srogo, rodziny nie zgadzały się na małżeństwa mieszane. Dopiero po wojnie, w trzecim i czwartym pokoleniu ta zasada uległa powolnemu zatraceniu. Dziś większość małżeństw jest już mieszana – są w naszych rodzinach i Rumuni, i Mołdawianie, Rosjanie i Ukraińcy. Dzieci wyjechały do Europy, daleko, gdziekolwiek.
– Niech Pan patrzy – jeszcze moja babka miała dużo ziemi. Ale komuniści rozkułaczali, zabierali co się dało. Żeby związać koniec z końcem ojciec i matka stopniowo wyprzedawali ziemię dzieląc działki na coraz mniejsze. Niech Pan zobaczy: ten dom w którym siedzimy, jaką ma małą działkę. Obok stoi dom sąsiadów, za nim kolejny i kolejny. Kiedyś to wszystko było jedną naszą działką; na tej ulicy mieszkali tylko Polacy – kilka rodzin. Teraz jest już kilkadziesiąt domów, każdy kogoś innego. Przed wojną cała ta dzielnica była tylko Polska.
Słucham opowieści, aż w końcu wypowiadam na głos swoje wątpliwości.
– Patrzę na te wszystkie Wasze zdjęcia, i czegoś nie rozumiem. Widać, że Wasi przodkowie byli bogatymi ludźmi; nie wyglądają na mieszkańców wsi, na chłopów którzy uciekli spod bata nadzorcy. Mają piękne garnitury, suknie – to było zasobne ziemiaństwo, a nie plebs. Tej ziemi w Besarabii nie dostali za darmo, musieli ją kupić sprzedając jednocześnie swoje majątki i gospodarstwa w Galicji i na kresach. Czemu więc – zupełnie tego nie rozumiem – przenieśli się do Styrczy, do Bielc? A za nimi przyjechały kolejne rodziny i kolejne gospodarstwa? W jaki sposób na tę wędrówkę w nieznane, daleko od rodzinnych stron namówił ich carat?
W końcu odnajduję najważniejszy puzzel w układance:
– Tak, ma Pan rację. To nie byli biedacy. My, ich potomkowie i spadkobiercy, dziś żyjemy skromnie. Ale nasi pradziadowie byli bogaci, byli ziemiaństwem, byli inteligencją. Kiedy na początku drugiej połowi XIX Carska Rosja pokonała ostatecznie Turków i wyparła ich z tej części Europy, te tereny były całkowicie puste, wyludnione, ziemia leżała odłogiem. Wtedy Car wymyślił, że trzeba je zasiedlić nowymi ludźmi.
– Nasze rodziny żyły na terenach dzisiejszej Galicji wschodniej i południowej Ukrainy. Tam było dużo ludzi, niepokoje, konflikty. Było niebezpiecznie, bo to był tygiel. Polskie ziemiaństwo nie miało swojego państwa, i nie miało jak się bronić. Carowi było obojętne co się dzieje. Nocami pod gospodarstwa podchodzili Ukraińcy, palili i ubijali. Raz, drugi, trzeci udało się obronić, ale ciągle ktoś ginął. W końcu nie dało się tego dłużej znieść i nasi pradziadowie postanowili uciec. Najpierw jedna rodzina, potem druga – przyjechali tu i zobaczyli, że jest bezpiecznie. Że stodoły nie płoną nocami. Za tymi rodzinami przyjeżdżały kolejne i kolejne – Górscy, Promińscy, Boguccy. Całe wielkie rodziny, a za nimi szło ich chłopstwo, całe wsie, a potem każdy, kto czuł się zagrożony – często boso, pieszo, z dziećmi na rękach. W kilkanaście lat przeprowadziło się tu kilka tysięcy Polaków uciekających przed pogromami ze swoich rodzinnych stron.
Ponownie spotykam się z Olesią Górską, Dyrektorem Stowarzyszenia Kultury Polskiej „Dom Polski”. Opowiadam o tym, co usłyszałem, i dowiaduje się, że tak, to wszystko prawda. Do Besarabii nie sprowadziło się 140 lat temu biedne chłopstwo, bezdomni i bezpańscy wieśniacy. Tutaj wyemigrowała sól naszego narodu. Zapomniana sól.
– Niech Pan odwiedzi pozostałe Polskie Domy w Mołdawii. Usłyszy Pan więcej takich historii, więcej opowieści. Jest Związek Polaków w Sorokach, jest w Tyraspolu w Naddniestrzu. Jeszcze żyją tam osoby, które wiele pamiętają rzeczy, które usłyszeli od swoich ojców i dziadów. Wiele historii, których nikt nigdy nie zapisał. Niech się Pan z nimi też spotka.
Nie dam rady. Wiem, że nie zdążę, że nie uda mi się mimo wielkich chęci. Już teraz z ledwością notuję kolejne fakty z tej prawie zapomnianej historii czasów rozbiorów. Wątpię. Wątpię w swoje umiejętności opisywania miejsc, do których dotarłem – i przekazywania historii ludzi, których wysłuchałem. Boje się, że nie będę potrafił ubrać w wyrazy zdarzeń, o których właśnie usłyszałem.
Na pożegnanie zadaję jeszcze jedno pytanie:
– Pani Olesiu, czy nie myślała Pani o tym, by razem z rodziną wyjechać do Polski? By wrócić do swojego kraju?
Pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Zadaję więc kolejne:
– Moim rozmówcy to starzy ludzie. Kiedy według Pani zakończy się historia Polaków mieszkających w Mołdawii?
Także to pytanie pozostaje bez odpowiedzi. Ale nie wszystkie pytania jej wymagają; czasem wystarczy tylko spojrzenie.
Wszystkie historyczne zdjęcia wykorzystane w artykule pochodzą ze zbiorów „Domu Polskiego” w Bielcach, „Domu Polskiego” w Styrczy, „Muzeum Polskiego” w Styrczy oraz z broszury Karoliny Kotulewicz wydanej z okazji 100-lecia wsi Styrcza. Wszelkie prawa do użytkowania powyższych fotografii zastrzeżone dla wymienionych powyżej źródeł.
Jeżeli będziecie kiedyś w Mołdawii skorzystajcie z możliwości noclegów w Domach Polskich. Nawet taka pomoc będzie dla naszych rodaków nieoceniona. Kontakt znajdziecie na stronie poloniamoldawska.com/domy-polskie/