Wizytówką Górnej Swanetii są nie tylko jej górskie krajobrazy, ale także charakterystyczne kamienne wieże od prawie tysiąca lat wznoszone przez tutejszych mieszkańców. Każda z tych budowli przesiąknięta jest pamięcią o krwawych wydarzeniach, które działy się w ich wnętrzach.
Rdzenni mieszkańcy gór to Swanowie – społeczność, która zamieszkuje ten niedostępny region od co najmniej dwóch tysięcy lat. Wspominał o nich żyjący w pierwszym wieku naszej ery grecki geograf Strabon – wg jego opisów mieli być oni potomkami zbiegłych mezopotamskich niewolników. Obecnie Swanów żyje około 22 tysięcy. Jak przystało na prawdziwych górali zawsze byli twardzi, bitni, pamiętliwi… oraz niezwykle honorowi. Specyficzne postrzeganie ostatniej z tych cechy – honoru – stało się przyczyną wznoszenia kamiennych wież, które widzicie na moich zdjęciach.
Życie pośrodku dzikich gór zawsze pełne było trudów i wyrzeczeń. Swanowie byli ubodzy – ale dumni. Często poza chatą oraz niewielkim stadem zwierząt poszczególne rodziny nie posiadały nic więcej: tylko siebie nawzajem, dom i honor. W sytuacji permanentnego braku dostępu do wartościowych dóbr honor stał się elementem tradycji społecznej, który ceniono najbardziej – do tego stopnia, że stał się on najważniejszych elementem w życiu każdego Swana. Dom, rodzina, honor.
Zachowanie honoru wymagało ponoszenia wielu wyrzeczeń. Utrata honoru oznaczała, że cała rodzina traciła go w oczach społeczności – a to było niezwykle niebezpieczne. W górskich realiach, przy całkowitym odizolowaniu od władzy zwierzchniej, oznaczało to, że każdy mógł taką rodzinę napaść, obrabować, uwięzić czy wymordować. Tylko „rodziny honorowe” mogły spać względnie bezpiecznie – honor oznaczał między innymi nieuchronność rewanżu za wyrządzoną krzywdę. Honor rodziny gwarantował, że każda krzywda będzie ukarana – nawet gdyby miało to stać się dopiero za kilkadziesiąt lat.
Nieuchronność odwetu prowadziła do trwających dziesiątki lat krwawych sąsiedzkich waśni. Na rabunek odpowiadano rabunkiem, na gwałt gwałtem – a na zabójstwo zabójstwem. Zemsta nie zawsze odbywała się natychmiast – jeżeli zginął ktoś z rodu, to pomścić go mogli jego synowie, a nawet wnukowie. Za rok, za dwa, za dziesięć. Bywało i tak, że osłabiona spiralą morderstw rodzina uciekała w wyższe góry; tam budowała nową siedzibę – i powracała dopiero wtedy, gdy ponownie urosła w siłę.
Oczywiście nie każda rodowa vendetta zaczynała się od morderstwa: czasem była to zwykła kradzież owiec, nieopatrznie rzucona zniewaga czy drobne oszustwo – dla przeczulonych na punkcie honoru górali iskrą zapalną mogło być cokolwiek. Z czasem te drobne nieporozumień przekształcała się w bójki, a te prowadziły do pierwszych ofiar: komuś wybito zęby, złamano rękę, ktoś stracił oko. Eskalacja powodowała, że pewnego dnia ktoś sięgał po miecz lub nóż – choćby w samoobronie. Z chwilą gdy padał pierwszy trup rodzinie zabitego pozostawało już tylko jedno – zemsta.
Do definicji rodowej zemsty idealnie pasuje zasada: oko za oko, ząb za ząb. Jeżeli zabito Waszego kuzyna, ojca czy syna – to honor można było zachować tylko w jeden sposób: zabijając innego męskiego członka wrogiej rodziny. Nie trzeba jednak było tego robić od razu: zemsta najlepiej smakuje na chłodno. Zdarzało się więc i tak, że z honorowym zabójstwem czekano wiele lat – szczegółowo planując atak, zbierając siły, wyczekując na stosowną okazję. Zasadzano się na męskich członków wrogiego rodu w ciemnych uliczkach, pośród zaśnieżonych lasów, u źródła zamarzniętego potoku. Górale mieli czas i czekali najlepszej sposobności.
Oczywiście druga rodzina doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co jej grozi. Nawet jeżeli śmierć była dziełem przypadku, to nie było to usprawiedliwieniem – Swanowie nie stosowanej popularnej choćby u ludów afrykańskich instytucji zadośćuczynienia. Dlatego strzeżono się na wiele sposobów: ukrywano młodych chłopców, wychodzono na zewnątrz tylko w grupach, a w ostateczności – wyprowadzano się do sąsiedniej osady lub nie opuszczano domostwa przez wiele miesięcy. Ciągłej czujności nie można było jednak zachowywać w nieskończoność: nagły atak mógł przyjść nawet w środku nocy.
Co więc pozostawało takiej rodzinie? W odpowiedzi na zagrożenie Swanowie zaczęli budować przydomowe wieże obronne.
Wieże były skonstruowane w bardzo przemyślany sposób: wejście do nich znajdowało się kilka metrów nad ziemią – tak, by można było na noc wciągnąć drabiny i utrudnić wejście atakującym. Okna były wąskie – aby nie mógł zmieścił się przez nie człowiek, a pomieszczenia obszerne – by zmagazynować w nich zapasy żywności i wody. U stóp wieży znajdował się zwykle skromny budynek mieszkalny lub mieszkalno-gospodarczy w którym zamieszkiwano w latach względnego bezpieczeństwa – wtedy, gdy rodzinie nie groziła żadna zemsta. Natomiast podczas konfliktów wszystkie noce spędzano w zamkniętych na cztery spusty wieżach.
W tutejszych wioskach uderzający jest brak murów okalających osady. Swanowie mieli niewielu wrogów zewnętrznych – byli zbyt biedni, by wrogie armie mogły liczyć u nich na obfity łup. Największym wrogiem Swana był więc drugi Swan – często najbliższy sąsiad. Wyobraźcie sobie narastającą spiralę nienawiści: śmierć ojca za śmierć syna, śmierć wnuka za śmierć dziadka. Śmierć za śmierć – nieskończona pętla zemsty.
Gdy sąsiedzkie konflikty osiągały apogeum Swanowie zamykali się w swych wieżach i czekali. Jednak każde zapasy w końcu się kończą i przychodził taki dzień, w którym ktoś musiał zająć się jałowymi poletkami i stadem wychudzonych zwierząt. Ktoś musiał przynieść wodę, zrobić pranie, ugotować obiad: nie można było ukrywać się w bezpiecznej wieży w nieskończoność. Dlatego też wymyślono immunitet od zemsty, który posiadały – w teorii – kobiety. W okresach gdy mężczyźni ukrywali się na szczycie swojej wieży, to właśnie one zajmowały się całym gospodarstwem: wyprowadzały bydło, naprawiały zagrodę, zbierały opał na zimę i prowadziły drobny handel wymienny.
Żeby ten immunitet był skuteczny ustalono, że zabicie kobiety nie przywraca rodzinie honoru – a to oznaczało, że takie morderstwo nie ma sensu. Zresztą nawet gniewni Swanowie rozumieli, że jeżeli zaczną zabijać kobiety – to wkrótce wszyscy umrą z głodu. Nawet Swan rozumiał różnicę pomiędzy bezpiecznym azylem w wieży, a śmiercią głodową.
Udane honorowe zabójstwo nie kończyło jednak vendetty. Nienawiść pomiędzy dwoma rodzinami trwała dalej – przekazywana z dziada na ojca, z ojca na syna, z syna na wnuka. Wiele lokalnych rodów istniejących w przeszłości nie przetrwało do dzisiejszych czasów – wcześniej czy później ich członkowie wymordowani zostali przez sąsiadów, którym udało się w jakiś sposób osiągnąć przewagę. Zemsta najlepiej smakuje na chłodno – nawet po stu latach.
Na początku wakacji 2023 roku przygnała nas do Górnej Swanetii nie tylko chęć zobaczenia owych wyjątkowych wież – architektonicznych pamiątek po krwawych sąsiedzkich zatargach – ale także nimb tajemniczości i niedostępności tej krainy. Niestety okazało się, że spóźniliśmy się z naszą podróżą o co najmniej kilka lat.
Gdy w 1984 roku kilkadziesiąt kilometrów w dół rzeki Inguri wybudowano tamę – jej pierwotnie niedostępny i dziki wąwóz uległ regulacji. Dziś do stolicy regionu – Mestii – prowadzi normalna asfaltowa droga: czasem tylko lekko nadgryzana przez wspomniane osuwiska. Takie zdarzenia odcinają wprawdzie Górną Swanetię od świata – ale zaledwie na kilka dni. Opowieść o niedostępności regionu stała się więc już tylko powtarzanym w Internecie mitem; Swanetia stoi otworem dla globalnej turystyki.
Mestia – jeszcze nie tak dawno zagubione w górach miasto – jest dziś już tylko cieniem własnego mitu. Wybudowano liczne hotele i pensjonaty, które często nawet nie starają się nawiązywać do historycznej architektury. Rodzime tradycje kulinarne zastąpiły burgery i pizza. Mestia zamieniła się w gruziński odpowiednik Karpacza, w deptak przypominający Krupówki. Prawdziwych Swanów spotkacie tu tylu, co prawdziwych górali w Zakopanem. Choć zarówno w centrum jak i na obrzeżach miasta kamienne wieże wciąż stoją – to pełnią one bardziej funkcję podświetlanych atrakcji, niż zabytków z prawdziwą duszą.
Nadzieja jednak umiera ostatnia: postanowiliśmy dotrzeć do położonej 45 kilometrów dalej w głąb gór wioski Ushguli. Licząc na to, że wioska ta wciąż opiera się masowej turystyce, podążaliśmy w górę wąwozu rzeki Inguri będącej w tym miejscu już tylko rwącym potokiem.
Pochodzące sprzed kilku lat relacje z przejazdu szlakiem prowadzącym do Ushguli pełne są barwnych opisów dziczy; asfalt kończył się wtedy już kilka kilometrów za Mestią, a podróż zamieniała się w walkę o życie – droga przeznaczona była wyłącznie dla pojazdów terenowych. Bardziej aktualne relacje – pochodzące z czasów pandemii – mówią o tym, że nieprzejezdny teren spotkamy dopiero na ostatnich dziesięciu kilometrach szlaku. My pojechaliśmy do Gruzji w czerwcu 2023 i stwierdziliśmy, że dziś wygodna asfaltowa droga kończy się zaledwie pięć kilometrów przed Ushguli.
Zostawiliśmy auto na wielkiej stercie błota i ruszyliśmy dalej pieszo. Po jednej stronie trasy wznosiły się pionowe skały, po drugiej urwisko prowadzące na dno kanionu. Dołem płynęła rzeka, której wody niezmordowanie unoszą setki ton mułu, drzew i głazów; potęga wody zapiera dech w piersiach. Po kilometrze marszu okazało się, że nasz strach miał wielkie oczy – wodospady przecinające szlak skończyły się, i śmiało mogliśmy jechać dalej samochodem; zresztą – mieszkańcy Ushguli z werwą pokonują tę wyboistą trasę każdego dnia. W niektórych miejscach na szlaku pracują koparki więc droga z każdym dniem coraz bardziej zbliża się do wioski.
W pewnej chwili dołączył do nas bezpański pies; nieco zdziwiony pieszymi podróżnikami. To zmora gruzińskich bezdroży – na wpółdzikie psy są duże i… czasem łagodne, a czasem wręcz przeciwnie. Nasz „dzikus” zaprzyjaźnił się z nami, ale to tylko oznaczało kłopoty – psy są bardzo terytorialne, i gdy w końcu wkroczyliśmy do Ushguli, tutejsze brytany rzuciły się wściekle na naszego nowego towarzysza – a on szukał ratunku pomiędzy naszymi nogami.
Ushguli to w rzeczywistości kilka niewielkich osad leżących w jednej dolinie; zabudowania gęstnieją w miejscach, w których łączy się ze sobą kilka górskich strumieni. Mieszkańców jest niewielu; chyba nawet mniej niż samych wież wznoszących się nad ich skromnymi domami. Te stoją zarówno zgrupowane po kilka, jak i rozsiane pojedynczo na łagodnych zboczach wzgórz.
Wszystkie wieże są uszkodzone i zmurszałe. Większość z nich nie ma już dachów – porasta je roślinność, która sukcesywnie rozsadza ich boczne ściany. Niektóre wieże zawaliły się – a po wielu zostały zaledwie fragmenty fundamentów. Dziś nikt nie buduje także nowych wież – tak jak i w Polsce nikt nie buduje nowych zamków. Od kilkudziesięciu lat honorowe zabójstwo traktowane jest jak każde inne morderstwo: sprawca nie może liczyć na akceptację swojego czynu – w ten sposób vendetty ustały i wieże nie są już nikomu potrzebne.
W Ushguli żyje kilkanaście ostatnich rodzin – partem kilkadziesiąt osób. Życie wciąż jest tu skromne i trudne, nadal codziennym widokiem jest bydło ciągnące po bezdrożach sanie; a także bandy wałęsających się psów oraz wybite szyby w oknach domów. Ale na wzgórzu dominującym nad wsią stoi już nowoczesny maszt telefonii komórkowej, a na dachach widać anteny satelitarne. Maszyny drogowe konsekwentnie zbliżają się do wioski skracając dystans dzielący ją od współczesnego świata. Lada dzień Ushguli zmieni się tak jak wcześniej Mestia – pojawią się restauracje, hotele, parkingi.
Wkrótce nadciągająca turystyka pożre kolejną ofiarę. Nie będzie już dumnych Swanów – górali; ich miejsce zajmą Swanowie – pracownicy obsługi ruchu turystycznego.
Zachowany w długiej izolacji region Górnej Swanetii na Kaukazie jest wyjątkowym przykładem górskiej scenerii ze średniowiecznymi wioskami i wieżami. W rozrzuconych wzdłuż dolin wioskach nadal znajduje się ponad 200 takich niezwykłych domów, które służyły zarówno jako mieszkania, jak i punkty obronne przed najeźdźcami, którzy nękali ten region.
Źródło: whc.unesco.org/en/list/709