Nie wiem czy pamiętacie, jak wyglądało warszawskie Zoo pod koniec minionego tysiąclecia: już wtedy zdawało się ono być obiektem starym i wymagającym pilnego remontu. Betonowe imitacje gór i wąwozów, w których trzymano słonie, lwy i kilka innych gatunków dużych zwierząt oddzielono od zwiedzających metalowymi prętami oraz drutami pod wysokim napięciem – wszystko to podkreślało, że tutejsze zwierzęta są niebezpieczne; ale jednocześnie sprawiało wrażenie bardziej obozu niż safari. Zapamiętałem kołyszącego się monotonnie na boki słonia, który jak tłumaczył przewodnik cierpiał na chorobę sierocą. Nie zdziwiłem się, bo obraz był iście przygnębiający – całe życie na betonowym placu. Drugim, co zapadło mi wtedy w pamięć, były klatki na wilki, a praktycznie kojce – w których zwierzęta wyglądały na pogodzone już ze swoim losem – ponure, zabiedzone, ze sterczącymi kudłami sierści której nie miały jak wyczesać o drzewa i krzaki.
Kilka dni temu – po ponad ćwierćwieczu – spodziewałem się, że zobaczę zupełnie inne miejsce. „Wiele wody upłynęło przecież w Wiśle„. Świat się zmienił, nasza stolica wypiękniała, znikły sklepy PSS „Społem” i stoiska handlowe typu „szczęki”. Ulice są dziś ładne, ludzie kolorowi, a domowe zwierzęta awansowały na pełnoprawnych członków rodzin. Zmieniło się też warszawskie ZOO – tak pomyślałem…
Tymczasem Warszawski Ogród Zoologiczny jest niemal dokładnie taki sam, jak był w latach 90-tych. Owszem – przybyło kolorowych budek z lodami, można zjeść frytki i pojechać za dodatkową opłatą dziecięcą kolejką z wagonikami. Te zmiany dotyczą jednak wyłącznie handlu i pomagają zwiększyć dochody; ale to co stanowi jądro parku zostało po staremu. Betonowe zagrody imitujące góry, oddzielone burą fosą i nieśmiertelnymi prętami – a także podkreślające klimat więzienia druty pod napięciem rozdzielające zwierzęta od ludzi. I patrzące w pustkę zwierzęta, to chyba najbardziej bolesne. Wybiegi zamiast dżungli sprawiają w wielu miejscach wrażenie budowlanego składowiska. Prawie sto lat temu – w 1929 roku – wytyczono asfaltowe ścieżki i wewnętrzne drogi… i nic się od tamtej pory nie zmieniło (o czym informuje tablica informacyjna postawiona przy jednym z wejść)
A przecież przez 30 lat świat poszedł do przodu w stopniu niewiarygodnym. Oglądałem przepiękny ogród zoologiczny w Opolu, wybudowany niemal od podstaw po powodzi z 1997 roku. Zwiedzałem wspaniałe zoo we Wrocławiu, w którym stworzono całe wyspecjalizowane biosfery. Podróżowałem po Tajwanie, gdzie w ogrodzie zoologicznym żywe pandy i setki innych zwierząt są dostępne niemal na wyciągnięcie dłoni. Dziś ogrody projektuje się tak, by bariery ukryć w roślinności, w ukształtowaniu przestrzeni, w tle.
W nowoczesnych zwierzyńcach wszystko jest zielone, naturalne, gęste. I nie są to technologie rodem z filmów o Parku Jurajskim – wystarczą czyste i nieporysowane szyby w akwarium, szklane tafle zamiast betonu, tunele zamiast drutu kolczastego – w efekcie wrażenie jest zupełnie inne. Czy rzeczywiście wodne ssaki muszą pływać w betonowym basenie zaopatrzonym w betonową wyspę pośrodku, i z betonowymi skałami wokół? Czy pingwiny stojące na betonowej półce pośrodku brunatnej wody w jakikolwiek stopniu przypominają pingwiny z Antarktydy? Czy leżące na szarym klepisku lwy, niedźwiedzie polarne i goryle – są ekspozycją, którą ktokolwiek chce dziś oglądać?
Nie znam się na technologii, ale czy szympans może być wesoły tylko dlatego, że na kilku suchych gałęziach powieszono mu oponę od ciężarówki? Czy słoń koniecznie musi stać za ogrodzeniem wybudowanym z wielkich stalowych rur? Czy klatki dla wielu innych gatunków zwierząt muszą być wykonane z siatki ogrodzeniowej i metalowych prętów? Nie będę pisał o psychicznej stronie życia uwięzionych zwierząt – ale to wygląda po prostu jak koszmar z taniej gry komputerowej. Na całym świecie wybiegi dla zwierząt są tak aranżowane, by wyglądały jak naturalne fragmenty ich środowiska: zwierzęta są niemal na wolności. Symptomatyczny był dla mnie widok stada pawianów siedzącego nad betonową fosą: z jednej strony tłum ludzi, z drugiej kilkanaście stworzeń odwróconych do nich plecami – wszystkie w jednym kierunku, by choć w ten sposób zachować odrobinę prywatności.
Także ogrodowe pawilony w warszawskim zoo są stare. Wzniesione kilkadziesiąt lat temu budowle nie spełniają ani dzisiejszych oczekiwań technologicznych, ani estetycznych. Wewnętrzne przestrzenie noszą ślady permanentnego zużycia, ciasnoty, w wielu z nich szyby oddzielające ludzi od zwierząt są zniszczone i niemal nieprzeźroczyste. Oświetlenie zaś klatek (tak, klatek, bo nie mógłbym nazwać ich siedliskami) jest po prostu nieprawidłowe – intensywne, żółte, nie mające nic wspólnego ze światłem dziennym. Wiele zewnętrznych ekspozycji porośniętych jest krzakami w takim stopniu, że właściwie niewiele widać – i nie są to krzaki stanowiące część biomu w którym żyją zwierzęta, lecz rośliny, które opanowały pobocza alejek. Przytłaczającym kolorem jest szarość, którą tylko egzotycznym ptakom w ptaszarni udaje się nieco rozjaśnić.
Mówię to z ciężkim sercem, ale jeżeli chcielibyście odbyć podróż w czasie, to macie dwie możliwości: możecie albo pójść na Pocztę Polską, albo do Warszawskiego ZOO. To miejsce zachowało klimat rodem z lat 80-tych minionego stulecia. Jeżeli chcecie zobaczyć szczęśliwe zwierzęta, musicie jechać gdzieś indziej – tutaj bardziej empatyczni z was narażą się na smutek. Nie jest to wprawdzie piekło zwierząt, które widywałem w ogrodach w Afryce, ale niestety dobre lata swojego istnienia ma już dawno za sobą. To placówka, którą należy wybudować na nowo, zupełnie od podstaw – podobnie jak zrobiono ze stojącym po przeciwnej stronie Wisły nowym Muzeum Wojska Polskiego w Cytadeli – i nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
Z Warszawskiego Ogrodu Zoologicznego wyszedłem smutny. Owszem, wybór zwierząt jest szeroki i ciekawy, a wiele „eksponatów” bardzo unikatowych. Nie jest to jednak miejsce, do którego chciałbym wracać każdego dnia, miesiąca czy roku – póki się nie zmieni, nie zawitam tu przez kolejne trzydzieści lat. Nie jest to negatywna ocena pracowników czy władz ogrodu, nie mi szukać przyczyny takiego stanu rzeczy. Obiekt oceniam subiektywnie na podstawie własnych odczuć oraz porównania do innych ogrodów zoologicznych, które zwiedziłem na całym świecie. W Warszawie nie widziałem ani jednego uśmiechniętego zwierzęcia; a zwierzęta – wierzcie mi, że nawet ryby – też potrafią się uśmiechać.