Masyw Deravicy leży w zachodniej części kraju, tuż przy granicy z Albanią. Teoretycznie prowadzą do niego szlaki piesze z kilku kierunków – od strony Kosowa najczęściej wybierane są szlaki rozpoczynające się w miastach Junik oraz Decani. My wybraliśmy tę drugą opcję.
Szlak z Decani na szczyt Deravicy początkowo prowadzi dobrą asfaltową drogą, jednak tuż za rogatkami miasta spotykamy pierwszą przeszkodę: wojskowy check point międzynarodowych sił rozjemczych KFOR. Ulokowany jest on przy monastyrze Visoki Decani będącym jednym z czterech monastyrów tworzących obiekt UNESCO. Niestety ze względu na wojskowy punkt kontrolny podczas naszego przejazdu nie mieliśmy możliwości zwiedzenia monastyru; żołnierze bezproblemowo przepuścili nas dalej, jednak stanowczo zakazali zatrzymywania się (nie wspominając nawet o możliwości zrobienia zdjęć)
Chwilę po minięciu zabytkowego monastyru wygodna droga się kończy – i choć asfalt wraca jeszcze na kilku krótkich odcinkach, to nawierzchnia drogi staje się szutrowa. Zbliżała się noc, więc szybko zapadające ciemności wraz z nasilającym się deszczem zmusiły nas do wycofania się samochodem z dalszego podjazdu i zjechania w dół; spędziliśmy noc przy niewielkiej przydrożnej restauracji, w której atrakcją była lokalna hodowla… pstrągów.
Poranek przywitał nas nadal trwającym rzęsistym deszczem. Mieliśmy nadzieję, że wchodząc wyżej przedostaniemy się ponad chmury, jednak jak się później okazało deszcz towarzyszyć miał nam przez cały dzień. Zapakowaliśmy niezbędny ekwipunek, wgraliśmy do zegarków i na telefony znaleziony w Internecie szlak na szczyt, i punktualnie o 9:00 rano wyruszyliśmy w wędrówkę. Zgodnie z mapą szlak miał mieć około 27-30 kilometrów długości, a przewidywany czas wejścia i zejścia miał trwać 8-10 godzin.
Pierwsze pięć kilometrów prowadziło dobrą, prostą, szutrową drogą o bardzo łagodnym wzniosie. Atrakcją były rosnące na poboczu ogromne liście lokalnej odmiany łopianów (?) – niektóre z nich miały średnicę metra i więcej. Droga wiła się wzdłuż strumienia, i gdyby nie ciągły deszcz, to aż chciałoby się śpiewać z radości. Po kilku kilometrach szlak zbaczał jednak z drogi i czekało nas pierwsze ostre, ciągnące się przez około kilometr podejście. Gdybyście kiedyś wyruszyli naszym tropem, to spokojnie ten „przełajowy” odcinek możecie pominąć – na szczycie podejścia ponownie przywitała nas… szutrowa droga, która wspięła się łagodnymi serpentynami od drugiej strony wzniesienia. Korzyść z podążania wyznaczonym szlakiem była tylko taka, że zaoszczędziliśmy kilometr drogi; „oszczędność” ta kosztowała nas jednak sporo wysiłku.
Po pokonaniu kilku kolejnych kilometrów dotarliśmy do niewielkiej, ale uroczo położonej wioski leżącej nad potokiem Kroni Tedel. Mieliśmy już tutaj wysokość 2 tysięcy metrów. Teoretycznie to w tym miejscu dopiero powinna rozpoczynać się wspinaczka na szczyt Deravicy – do wioski można dojechać autem wspomnianą szutrową drogą którą podążaliśmy. Jednak jest to rozwiązanie bardzo teoretyczne: by to zrobić trzeba dobrego auta terenowego umożliwiającego pokonanie kilku brodów przecinających strumień – przerzucone nad nim drewniane mostki ze względu na swój tragiczny stan techniczny przeznaczone są tylko do ruchu pieszego.
W wiosce napotkaliśmy pierwszy poważny problem – brak jakiegokolwiek oznaczenia szlaku na Deravicę. Ponieważ wciąż padał deszcz, nie udało nam się spotkać żadnych mieszkańców, którzy mogliby pokazać nam właściwy kierunek. Z potrzeby chwili uznaliśmy, że pozostaje nam kierować się wskazaniami wgranej do zegarka nawigacji. Jak łatwo przewidzieć… od razu zabłądziliśmy, i prawidłowy szlak odnaleźliśmy dopiero trzy godziny później, już pod samym szczytem góry.
Trudno powiedzieć, którędy powinniśmy prawidłowo pójść. Wąska ścieżka którą podążaliśmy, wiła się wśród coraz większych przewyższeń i urwisk. To znikała, to pojawiała się ponownie, a my mieliśmy coraz większe wrażenie, że jej istnienie jest tylko efektem naszej wyobraźni. Ostatecznie jednak, gdy w pewnym momencie wiatr przegnał pokrywę mgieł zalegających w płytkich wąwozach, ujrzeliśmy wznoszący się na wprost nas masyw Deravicy.
Jeden rzut oka wystarczył, byśmy zrozumieli, że jesteśmy po złej stronie szczytu. Przed nami majaczyła pionowa ściana przecięta tylko trzema równoległymi, stromymi żlebami. Trzeba było albo zrobić kilkukilometrowe wycofanie, albo spróbować dostać się na górę jednym z nich. Cóż, to nie Tatry, i byliśmy sami w promieniu dobrych wielu kilometrów, więc nie było kogo zapytać o drogę. Jakąś decyzję trzeba było jednak podjąć, więc uznaliśmy, że zaczniemy podejście prawym żlebem – a jak będzie zbyt niebezpiecznie, to wtedy zastanowimy się co dalej.
Podejście zajęło nam około pół godziny, i całe szczęście okazało się łatwiejsze niż wyglądało z dołu. Na górze rozciągał się niewielki płaskowyż, i co nas zaskoczyło – także oznaczony szlak turystyczny. Kolejne pół godziny marszu, tym razem już bardzo dobrze eksponowaną ścieżką, doprowadziło nas na szczyt.
Widok z tego miejsca, z wysokości 2656 metrów n.p.m. zapewne jest przepiękny. Nam jednak nie było dane nasycić nim oczu: deszcz i mgła ograniczały widoczność do kilkunastu metrów. Wpisaliśmy się do pamiątkowego zeszytu „zdobywców” przytwierdzonego w metalowej skrzynce do postumentu, przekąsiliśmy konserwę mięsną, i ponieważ zaczynało wiać i mrozić, ruszyliśmy niezwłocznie w dół.
Zejście było łatwe i bezpieczne, tym razem szlak był dobrze widoczny. Utrudnieniem były natomiast jego niezbyt dobrze oznaczone rozgałęzienia – niektóre nitki ścieżki prowadziły do pobliskiej granicy z Albanią. Dwa razy musieliśmy zawrócić. Zejście oferowało widoki na kilka tutejszych malowniczych jezior, których nie zauważyliśmy wchodząc od drugiej strony – niestety i tym razem w zrobieniu zdjęć przeszkadzała gęstniejąca mgła. Ostatnie dwa kilometry przed wioską szlak prowadził nas łagodnie opadającą dolinką pełną spływających w dół potoków. W dół schodziło się szybko dobrze, bez błądzenia – ale wystarczyło odwrócić głowę w górę, by szlak… ponownie zniknął. To zdecydowanie dziwne oznaczenie; widoczne głównie na zejściach a nie na podejściach; stare ślady farby wskazują, że oznaczenia mogą pochodzić jeszcze z czasów istnienia Jugosławii.
Piętnastokilometrowe zejście zajęło nam kolejne cztery godziny. Jeżeli będziecie wybierać się na Deravicę pamiętajcie: szlak jest bardzo słabo oznaczony, i choć prosty technicznie, to trzeba się go miejscami mocno naszukać. Największy kłopot jest we wspomnianej wiosce – nie ma tutaj po nim praktycznie żadnego śladu; no chyba, że nie było tych oznaczeń widać ze względu na otaczającą nas mgłę. Pomimo, iż przeszliśmy całą trasę w górę i w dół, to nawet teraz nie umiałbym Wam wskazać, którędy należy wyruszyć z wioski.
Deravica jest pięknym i widowiskowym miejscem. Jeżeli szukacie szlaków na których będziecie mogli czuć się niemal całkowicie samotni, to polecam tę górę. Przestrzeni w okolicy jest tyle, że ci nieliczni turyści, którzy tutaj docierają, bez większego problemu rozmywają się na szlakach. To zupełna odwrotność naszych krajowych, ukochanych przez wielotysięczne tłumy Tatr.
Niestety ze względu na słabe warunki atmosferyczne panujące podczas wejścia na szczyt zdjęcia zamieszczone w tym artykule pochodzą wyłącznie z materiału filmowego – stąd ich słaba jakość.
Notka geograficzna: Szczyt Deravicy po odłączeniu się od Socjalistycznej Federacyjnej Republiki Jugosławii Republiki Słowenii od 1992 do 2003 roku był najwyższym szczytem Federalnej Republiki Jugosławii. Po rozpadzie tego kraju od 2003 roku do 2006 nosił tytuł najwyższego szczytu Serbii i Czarnogóry, a po kolejnym odłączeniu – tym razem Czarnogóry – samej Serbii. Po uzyskaniu przez Kosowo częściowej niepodległości w 2008 Deravica została najwyższym szczytem tego nowego kraju, a miano najwyższej góry Serbii otrzymał szczyt Midżur (2169 m.n.p.m.)