No dobrze, ale czas na obiecaną opowieść.
Wsiedliśmy na okręt i popłynęliśmy na Antarktydę. „Plum tralala chlapie fala, po głębinie statek płynie” – ten wierszyk znają wszyscy, którzy w 1988 roku kupili komiks „Kajko i Kokosz”. Zaraz po wypłynięciu z argentyńskiego portu w Ushuaia na naszym statku zarządzono ćwiczenia ewakuacyjne. Najpierw odbyło się sympatyczne szkolenie jak to należy robić – czyli jak uciekać z tonącego statku – a potem przez pokładowe megafony zabrzmiał testowy alarm. Wszyscy rzuciliśmy się do kajut po kamizelki ratunkowe – zgodnie z regulaminem był to pierwszy punkt naszego ratowniczego abecadła.
Rzuciłem się i ja. Z entuzjazmem. Krzysiek już swoją zakłada, sznuruje, przekłada. Obija się o pokład, gniecie z innymi uciekinierami w korytarzu… Minutę go widziałem, i zostawiwszy mnie poleciał ratować się na zewnątrz. Tymczasem ja – jak jakieś nieogarnięte cielę – stoję w kajucie i bezskutecznie szukam; nigdzie nie ma mojej kamizelki. Tu pozerkałem, tam popaczałem – no nie ma. Po pięciu minutach uśmiechnąłem się i stwierdziwszy, że nie ma co czekać aż nasz Titanic zatonie, dziarsko wyszedłem na korytarz bez kamizelki. Jak nie ma to nie ma, przecież się nie zmaterializuje. Patrzę, a na korytarzach już nikogo nie ma, ani żywej duszy. Wszyscy się ewakuowali i jestem ostatni.
Zacząłem sobie chodzić po statku. Pusto jak po jakiejś epidemii. W końcu wyszedłem na taki daszek na górnym pokładzie, patrzę w dół… a tam na dole tłum ratujących się ludzi. Załoga udaje, że ich ewakuuje i wpycha do takich fajnych, pomarańczowych łodzi ratunkowych. Pomyślałem: ale super! Aparat w garść i pstrykam fotki.
Po chwili mnie zauważyli. Chyba Krzychu do mnie pomachał i w ten sposób zdradził moją obecność członkom załogi. W marynarzy jakby bomba trafiła: jak na mnie nagle nie ryknie jakiś koordynator ewakuacji, jak nie rzuci w powietrze typowo marynarskimi wyrazami! Usłyszałem tak kwiecistą mowę, że bukiety kwiatów w pobliskich doniczkach same stanęły na baczność.
– A Ty gdzie masz kamizelkę ratunkową ?!
– No nie mam.
– Łamiesz regulamin! Natychmiast załóż kamizelkę, bo nie zaliczysz szkolenia!
– Szanowny Panie Kierowniku – ale ja nie mam kamizelki.
– Nie słuchałeś! Na wykładzie pokazywaliśmy gdzie są kamizelki! Pod kojami!
– Mojej nie ma…
Wściekły jegomość niemal za uszy ciągnie mnie do kajuty. I ryczy na cały regulator jakie to czekają mnie teraz konsekwencje. Że ocean to nie żarty. Że bez kamizelki to śmierć. Że bez ukończonego pozytywnie szkolenia nie mam prawa z nimi dalej płynąć. Przyznam się – aż się przestraszyłem.
Wchodzimy do kajuty. Bosman wściekły, pyta która to moja koja. Ta – pokazuję palcem. No to kamizelka jest pod nią! – grzmi. Mówię, że nie ma. Schyla się, patrzy. Rzeczywiście nie ma. Wstał, zajrzał do szafy, pod stolik, pod umywalkę. Postał chwilę zdezorientowany. Faktycznie kamizelki nie ma.
– Trudno. Widocznie się zgubiła, popłyniesz bez kamizelki!
Do końca rejsu nie znaleziono dla mnie kamizelki. Przez dwanaście dni byłem jedyną osobą na statku, która płynęła przez Cieśninę Drake’a bez zabezpieczenia. Tak sobie właśnie wyobrażam ruską armię. Czary.
Ale to tylko wstęp do właściwej opowieści. Teraz będzie najlepsze.
Po kilku dniach dopłynęliśmy do tej Antarktydy. Zimno, wieje, omijamy ostrożnie góry lodowe. Wokół panuje takie bezludzie, że Ełk to normalnie jest metropolia, stolica Europy i centrum świata. Pierwszego dnia wylądowaliśmy na wyspie pingwinów i spacerowaliśmy po niej starając się nie wdepnąć w ich kupy. Było to o tyle trudne, że pingwiny załatwiają swoje potrzeby filozoficzne w tym miejscu od dobrych 50 tysięcy lat i nikt po nich nie sprząta. Po godzinie wróciliśmy na statek po to tylko, by przez kolejną godzinę obskrobywać buty z zamrożonego pingwiniego guano.
Zjedliśmy obiad i mieliśmy czas wolny. Poleżałem na pryczy w kajucie, ale posiłek zaczął się komunikować z moim mózgiem, że czas do toalety. Wziąłem więc książkę i poszedłem do łazienki. To żaden wstyd – bardzo lubię tam czytać!
Łazienki były na statku koedukacyjne, i na każdym pokładzie znajdowało się kilka kabin. Usiadłem sobie wygodnie, nawet nie kołysało za mocno – dzień wcześniej kołysało tak, że nie dało się czytać i miałem zaległości w lekturze. Książka w łapki, czytam. Kto nie czyta w ubikacji, niech pierwszy rzuci gałęzią. Jest nawet takie fajne powiedzenie: Nie czytasz, nie idę z Tobą do łóżka. Ani nawet na kawę.
Niespodziewanie coś tam megafon zaczął gadać na korytarzu, ale nic nie rozumiem. Raz, że nadawane komunikaty trochę tłumiły drzwi, a dwa – ja w obcych językach to ani be, ani me. Gada ten megafon i gada, w końcu przestałem na niego zwracać uwagę. Zajęcie przecież mam, czytam.
Trochę się zasiedziałem w tym kibelku, tak z 15 minut. W końcu wychodzę, a tu wszędzie cicho i pusto. Wróciłem do kajuty nie spotykając na korytarzu nikogo. Patrzę: Krzycha też nie ma. Jak wychodziłem, to był. Poszedłem na wyższy pokład go poszukać, ale tutaj też nie ma nikogo. Poczułem się niemal jak w filmie „Obcy, ósmy pasażer Nostromo”. Wszędzie pusto! Zawsze po tych korytarzach ktoś się na statku kręcił, dziwne. A może – błysnęło mi w głowie – podano ciastka i przekąski w messie?
Lecę! Dwa piętra w górę pokonałem błyskawicznie. Jednak gdy wszedłem do messy zrobiło mi się dziwnie… Także tutaj ani żywej duszy.
Pusto.
Jak Wam to opowiedzieć… Wyobraźcie sobie, że w centrum handlowym poszliście do łazienki i kiedy wychodzicie po kilkunastu minutach, to jest pusto mimo że wszystkie sklepy są otwarte. Dosłownie mnie zmroziło. Wcześniej tylko raz w życiu spotkałem się z tak surrealistyczną sytuacją – gdy biegnąc tunelem autostradowym w Hiszpanii usłyszałem, jak znaki drogowe do mnie mówią: „Señor, por favor deténgase”. Ale to dreszczowa historia na inną opowieść…
Wróciłem do swojej kajuty. Mój własny, osobisty Krzysztof też zniknął. Myślcie co chcecie, ale spędziłem dwie godziny na pustym statku.
Po dwóch godzinach otwierają się drzwi. Wchodzi Krzysiek i z progu mówi do mnie z niezrozumiałym zdziwieniem:
– O, jesteś!
– No a gdzie mam być? A gdzie Ty byłeś?
– Pływaliśmy kajakami!
– Jak to kajakami?
– Normalnie. Wszyscy popłynęliśmy kajakami dookoła góry lodowej. Szukałem Cię, ale nigdzie Cię nie było.
I w ten właśnie sposób przesiedziałem w kibelku – z książką w ręku – przygodę życia. Trzydzieści tysięcy złotych za rejs, a ja zamiast pływać kajakiem po Antarktydzie siedziałem na kiblu. Nawet już nie pamiętam o czym była.
Koniec przygody!