Junju to mała kenijska wioska, w której mieszka około dwa tysiące mieszkańców. Może więc nie tyle jest mała w naszym rozumieniu matematyki, co niewielka jak na lokalne afrykańskie warunki. Pisałem już o niej kilkukrotnie przy okazji wcześniejszych materiałów; jej mieszkańców – głównie tych najmłodszych – w pewnym sensie zaadoptował Klub Sportowy Polskie Himalaje.
Tutejsze dzieci są biedne, choć nie odbiegają pod tym względem od reszty kraju. Standardem jest jeden posiłek dziennie, a śniadanie sprowadza się najczęściej do herbaty. Mięso jest rzadkością i pojawia się na stołach tylko w święta – najczęściej w formie oskubanej kury, lub innego ptactwa dziobatego. Przyjazd członków naszego klubu spowodował, że tę właśnie okoliczność uznano za wartą uhonorowania – mięsnym uroczystym obiadem!
Na szkolnym boisku – o lokalnym klubie piłkarskim przeczytać możecie TUTAJ – rozstawiono wielki kocioł, do którego na naszych oczach zaczęły lądować kolejne składniki. Kilkanaście litrów oleju, kilka kilogramów mięsa, ziemniaki, marchewki, liczne przyprawy. Pod garnkiem płonął oczywiście ogień, który sprawiał, że wszystkie te składniki momentalnie nabierały rumieńców. Kiedy całe danie nabrało konsystencji mięsnego gulaszu, cały kocioł… zasypano niespodziewanie 50 kilogramami ryżu. Garnek przykryto szczelnie papierem i metalową pokrywą, a następnie zasypano popiołem.
Pilau (Pilaw) to tradycyjna potrawa przygotowana z ryżu i mięsnego bulionu, warzyw oraz lokalnych owoców. Mięso może być baranie, wołowe lub drobiowe – zależnie od tego, co jest dostępne pod ręką. Ważne są pomidory i cebula, imbir, czosnek i papryka. W charakterze przypraw występują natomiast sól, kumin, kardamon, pieprz, cynamon i goździki. Oczywiście skład może się znacznie różnić w przypadku zarówno różnych regionów jak i samych wykonawców / kucharzy.
Z naszego kotła wyszło około pół tysiąca dań. Gospodyni wzbogaciła obiad o ziemniaki oraz o sałatkę z cebuli, ogórków i kapusty. Wszystko oczywiście przygotowane ze świeżych produktów, gdyż tylko takie są dostępne w afrykańskim buszu. To raczej zaleta niż problem.
Danie było jak na mój gust nieco suche, ale pachnące. Mam wrażenie, że albo dodano za dużo ryżu, albo za mało wody; nie wiem czy taki właśnie był cel obu mężczyzn, którzy z poświęceniem mieszali w garnku. Ryż jest najtańszym składnikiem tego dania, więc jego masą najprościej było zwiększyć liczbę uzyskanych porcji. Od razu przypomniała mi się także historia z Gambii, w której podczas maratonu na mecie wręczano zwycięzcom 30 kilogramowe worki z ryżem – TUTAJ
Do kotła ustawiła się długa kolejka dzieciaków, dla których było to prawdziwe kulinarne święto. Były to dzieci z całej wioski oraz członkowie wspomnianego klubu piłkarskiego; trzy pełne drużyny. Jak mów przysłowie: wszyscy zajadali, aż im się uszy trzęsły. Ja tym razem za mięsko podziękowałem i zadowoliłem się ryżem z cebulą – pomny zasady, że w Afryce (zwłaszcza środkowej i południowej) nie jada się mięsa i lodów. Swoje już w życiu przeszedłem, i tej zasady nie wymyśliłem czytając książki. Przekonałem się o tym organoleptycznie.