Nie lubię, a nawet powiem więcej – nie cierpię – robić zdjęć telefonem. Choćby nie wiem ile miał obiektywów, RAM-u, ROM-u, i innych dziwnych, ale dumnie wytrawionych literek w nazwie oraz na obudowie. Czasem jednak zdarza się tak, że przez własną nierozsądność i brak wyobraźni aparat fotograficzny zostaje w domu, a pod ręką jest tylko telefon. Tak było dziś, gdy wybrałem się na grzyby. Grzybów nie było, był za to most, który niespodzianie staną mi na drodze (dzięki nawigacji, która wymyśliła sobie „skrót”). Udajmy więc, że zdjęcia które dzisiaj zobaczycie są „artystycznie pokolorowane”. Że niby tak miało być…
Tyle tytułem wstępu, a teraz do roboty – opowieść sama się nie opowie!
Na pierwszy rzut oka most przypomina słynny podwójny most w Stańczykach. Raczej niesłusznie, bo różnią się niemal wszystkim – a łączy je tylko funkcja oraz wrażenie „starożytności”. Niemniej od razu trzeba zaznaczyć: choć most w Kozłowie jest krótszy od tego w Stańczykach (108 m. kontra 180 m) i niższy (20 m. kontra 36 m.) to jest od tego drugiego starszy o 66 lat! Ukończono go w 1852 roku a jego „rywala” w 1918. Co dodaje mu splendoru i jednocześnie nokautuje przeciwnika to fakt, że most w Kozłowie jest wciąż intensywnie eksploatowany przez PKP (leży na bardzo uczęszczanej linii, co godzinę pokonuje go kilka pociągów) a ten drugi od zakończenia II wojny światowej jest na emeryturze i butwieje.
Most zbudowany został z czerwonej cegły i liczy sobie pięć przęseł. Jako że znajduje się w strategicznym miejscu podczas II wojny światowej został wysadzony częściowo w powietrze (środkowe, największe przęsło). Nie udało mi się znaleźć jednoznacznej informacji przez kogo i kiedy. Po zakończeniu wojny most „wyklepano” i służy do dziś czekając na zasłużony remont (który ma podobno nastąpić przy okazji remontu całej magistrali kolejowej)
Historia mostu, a dokładniej rzecz ujmując – jego lokalizacji – jest bardzo interesująca. W czasach rozkwitu kolej żelaznych, czyli w drugiej połowie XIX wieku, postanowiono połączyć koleją Berlin z Prusami Wschodnimi (jak wiecie, wtedy akurat Polska miała spację i jej nie było). Linię kolejową po różnych perypetiach postanowiono poprowadzić między innymi przez Bydgoszcz – a z niej przez Świecie nad Wisłą i Tczew dalej na północny-wschód. Jednak tutaj zaczęły się tak dobrze znane nam do dziś… protesty ludności. Mieszkańcy Świecia uznali, że te wielkie parowe bestie będą straszyć krowy, kury, perliczki i wszystko inne co się w tamtych czasach hodowało pod miastem. Kaczki miały tonąć w rzekach, a konie chodzić do tyłu. Jak widać niewiele się zmieniło od tamtych czasów.
Cała awantura spowodowała, że linia kolejowa nie dotarła do Świecia, tylko mija miasto od zachodu, w odległości kilku kilometrów. Mieszkańcy Świecia mogli więc odetchnąć w spokoju, i nadal do Gdańska płynąć dłubankami zamiast wygodnie jechać pociągiem.
Budowę mostu w Kozłowie, pozwalającego pociągom przekraczać rzekę Wdę rozpoczęto w 1850 roku a zakończono w 1852 o czym świadczy wciąż widniejący pamiątkowy, uwieczniony w betonie napis. Nie obyło się jednak bez ofiar: jak podają źródła pobliscy wieśniacy także nie byli zadowoleni że diabeł będzie jeździł po ich polach, kisił mleko i powodował jełczenie masła. Doszło więc kilkukrotnie do zamieszek podczas których rolnicy atakowali pracujących na wysokości budowniczych mostu, w efekcie czego kilka osób poniosło śmierć. Suma summarum most jednak zbudowano i działa on do dziś. Jak wskazują roczniki statystyczne publikowane każdego roku, ilość znoszonych jajek oraz produkcja mleka nie ucierpiała. Czy ofiary budowy pogrzebano niczym w filarach Golden Gate Bridge? Pewnie nie, a szkoda, bo powstałaby piękna legenda.
Choć… na brak legendy most w Kozłowie narzekać nie może. W 1850 roku podczas kopania fundamentów pod przęsła wydobyto na powierzchnię ziemi wielką bryłę. Nie była ona kamienna, lecz żelazna, a do tego podejrzanie ciężka. Sprowadzeni z Berlina naukowcy zbadali niezwykłość i stwierdzili, że spadła ona z NIEBA. Na tę wieść krowy dopiero teraz przestały dawać mleko!
Okazało się po pewnych perypetiach – TUTAJ – że mamy do czynienia z tzw. meteorytem żelaznym. O znalezisku czytałem kilka lat temu w literaturze fachowej, i nawet zastanawiałem się gdzie konkretnie mogło to mieć miejsce. Zwykle asteroida podczas wejścia w atmosferę rozpada się na setki odłamków (bolidów) i w tzw. „strefie upadku” można znaleźć wiele meteorytów – a właśnie te żelazne są łatwiejsze do odszukania gdyż można użyć do ich znalezienia np. wykrywaczami metalu. Niestety wiele wskazuje na to, że ten akurat meteoryt stanowi zwartą całość… Początkowo meteoryt ważył ponad 20 kg, ale po różnych licznych „podziałach” kolekcjonerskich i naukowych, obecnie jego największy fragment spoczywa w muzeum w Berlinie (ok. 10 kg). Około półkilogramowy fragment znajduje się w Warszawie, w Muzeum Ziemi, a 6 gramowy odłamek – w Olsztyńskim Obserwatorium i Planetarium.
Warto zaznaczyć, że największy do tej pory znaleziony meteoryt w Polsce waży 261 kg (także żelazny, Poznań, Morasko). Największy meteoryt do tej pory znaleziony na Ziemi (jako jeden „kawałek”) znajduje się w Namibi – Hoba – i waży 60 ton. Jest on znaną atrakcją turystyczną dostępną w tym kraju – dopiero w ostatnich latach tamtejsze władze zaczęły się nim interesować bardziej i zaczął on być pilnowany.
Polecam zwiedzenie mostu wiosną, latem i jesienią – okolica jest przyrodniczo piękna, rzeka Wda prawie krystaliczna (doskonałą na kajaki), dostęp do mostu łatwy, także samochodem. Na górę wiodą stalowe schody, jednak ze względu na intensywny ruch pociągów należy zachować dużą ostrożność i nie wchodzić na sam most.
PS. Jasna cegła widoczna na zdjęciach mostu to efekt napraw poczynionych po II wojnie światowej. Ciemna cegła jest oryginalna i pochodzi z okresu budowy mostu czyli lat 1850-1852