Maratony Świata #049: Polska – Padataj maratończyku 2020

Deszcz. Ulewa. Burza z piorunami. Tak właśnie z godziny na godzinę narastało napięcie ponad organizowanym po raz pierwszy w Turawie koło Opola „Maratonem od Zmierzchu do Świtu”. Jak widzicie z powyższego, krótkiego filmu – pogoda zapewniła już pierwszej edycji tej imprezy swoistą LEGENDARNOŚĆ.

Ukończywszy ten maraton zastanawia mnie tylko jedno. Organizatorzy oglądali prognozy pogody. Widzieli co w trawie piszczy, a raczej co w gromadzących się chmurach szumi. I biorąc pod uwagę, że w tym roku odwołano tysiące biegów, gdyby podjęli taką samą decyzję – idę o zakład, że nikt nawet by tego nie zauważył. Ot, kolejny odwołany maraton. Informacja nie odbiłaby się żadnym echem, zwłaszcza, że to edycja debiutancka. Więc raczej nikt nie spytałby „Hej, a byłeś w Turawie w tym roku na maratonie? I jak było?”

Organizator jednak – niczym bąk, który lata tylko dlatego, że mu nikt nie powiedział iż przeczy prawom natury – debiutował i maratonu nie odwołał. Puścił dokładnie o północy na trasę ponad pięćdziesięciu śmiałków. Trasę wiodącą dwoma półmaratońskimi pętlami wokół Jeziora Turawskiego. Na pognębienie.

I wiecie, muszę to powiedzieć, trochę oczywiście koloryzuję. W porównaniu z tym co przeżył Noe kilka tysięcy lat temu, to zaledwie mżyło. W dodatku z przerwami. Słonie, kaczki, pszczoły – wszystkie zwierzęta przeżyły. Nawet niestety komary i żmije. Więc Noe co najwyżej by się trochę z tego deszczu pośmiał, pewnie nawet goreteksowej kurtki by nie założył. Ale dla nas, dla korpo-pokolenia, dla ludzi którzy przy byle burzy schodzą do schronów bombardowani alertami RCB… tak, da nas to była przygoda!

Swoją drogą – mój telefon biegu nie przeżył. Dał radę w Singapurze, dał radę w Arabii Saudyjskiej, dał nawet radę w Senegalu, choć poobijany. A w Turawie doczekał końca swoich dni leżąc w ponoć bezpiecznej kieszonce Kalenji. To był deszcze trzeciej, międzynarodowej kategorii… Ale nie uprzedzajmy faktów.

Zacznijmy jednak od początku.

Zaproszenie do startu w maratonie w Turawie, do pierwszej edycji maratonu, dostałem od Sławka Smolińskiego jakieś 6-8 tygodni przed imprezą. Początkowo nawet mi się chciało przyjechać. Ale czym bliżej było terminu maratonu, tym ochota mnie coraz bardziej opuszczała. Kolejne maratony pokonywałem dość regularnie, łącznie od początku roku było ich już dziesięć. Biorąc pod uwagę pandemię, wynik dość zadowalający. W tym maratony w Zjednoczonych emiratach Arabskich, w Indiach oraz w Arabii Saudyjskiej.

Jeszcze w poprzedzający weekend wystartowałem w czterech biegach, dość nałogowo, ale tym razem na rozsądnych dystansach. I niby wszystko było ok, ale w środę poprzedzającą maraton w Turawie… po prostu mi się nie chciało. Tzn. nie byłem zmęczony czy wypalony jak to niektórzy mawiają, po prostu chciało mi się wolnego weekendu. Za tydzień planowałem start w maratonie w Bratysławie, ale jak już tegoroczna tradycja nakazuje na 8 dni przed maratonem został on odwołany…

W czwartek ani w piątek nie było lepiej. Dopiero w sobotę po południu jakoś tam mi pojaśniało w duszy. Całe szczęście maraton startował o północy, więc czasu na dojazd jeszcze trochę było. Zdążyłem dojechać do biura zawodów na 16 minut przed startem!

Start

Wystartowało nas równo 50 osób, kilka się wycofało po pierwszym okrążeniu, a ukończyło nas łącznie 46 osób.

Pierwsze pięć kilometrów wiedzie wałem otaczającym Jezioro Turawskie od strony zachodniej. Wał wysoki, szeroki i wygodny – na górze szutrówka, na dole róże. Następnie zbiegamy, troszkę jakimś laskiem i wybiegamy na 4-kilometrowy odcinek asfaltowy biegnący samym środkiem Szczedrzyka – dzielnicy wypoczynkowo – imprezowej Turawy położonej na północnym brzegu jeziora. Knajpy, kluby, żarłodajnie. Słowem wakacje, a choć nocna pora, to życie towarzyskie na pierwszym okrążeniu jeszcze kwitło. Nawet kibice dopisali, i choć byli w większości pijani, to nie narzekajmy – a jacy niby mieli być o pierwszej w nocy?

Grzmieć i błyszczeć na horyzoncie zaczęło jakieś 30 minut wcześniej. Tak na pięknie, że aż oh i ah. Nic tylko wzdychać i podziwiać. No bo przecież przejdzie bokiem. Nie przeszło. Poszło w sam środeczek trasy, tak, żeby zahaczyć o biegaczy na północnym brzegu jeziora, i chwilę później jeszcze zmasakrować tereny biura zawodów na brzegu południowym. I dobrze, musi być sprawiedliwie.

Lało tak, że nie było widać dalej niż na 3-5 metrów. Momentami wcale nie było widać, nawet własnej czołówki. Niby świeci, ale całe światło pochłania woda lejąca się wiadrami z nieba. A do tego środek nocy, ciemno, las. Za zakrętem pewnie wilki. Pewnie nieszczepione. Pewnie głodne. I pewnie poniemieckie. Skończył się asfalt, skończyła się droga, skończyła się ścieżka i została taka dzika trawa, która niby rośnie i udaje równą, ale na to się może nabrać tylko traktor rolnika jadący przez pole. Traktor, który robi koleiny – takie wiecie, fajne do biegania gdy suche, ale gdy zalać je hektolitrami wody, to tworzą kilometrowej długości basen.

W końcu jednak, po jakiejś godzinie chmury wyczerpały swoją wodną naturę, i poszły sobie gdzieś dalej zbierać parę wodną.

Jadąc na maraton wiedziałem, że nie chce mi się, ale że jak już zacznę biec, to te lenistwo od razu pryśnie. Nic bardziej mylnego. Serio byłem zdziwiony, gdy w strugach deszczu pomyślałem sobie, że może sobie zejdę na półmetku? Po co biec drugie okrążenie, przecież można zrobić półmaraton. Przecież już wszystko widziałem. Przecież już druga w nocy. I tylko dlatego pobiegłem na drugie okrążenie, że nie znalazłem żadnego argumentu poza LENISTWEM. Bo co powiem po powrocie do domu, że mi się biec dalej nie chciało?

No więc wkurzony na brak koncepcji i pomysłu na zejście, pobiegłem na drugie okrążenie. Czy już pisałem, że początkowe 5 km wiedzie wygodnym wałem po zachodniej stronie jeziora Turawskiego? Chyba pisałem. A czy pisałem, że potem biegniemy przez Szczedrzyk, dzielnicę imprezową, na której tym razem już kibice pospali snem sprawiedliwych więc panowała niezakłócona cisza?

A potem gruchło, błysło, strzeliło. Zawiały drzewa, skotłowało się wszystko, i cała zabawa niemal w tym samym miejscu zaczęła się od nowa. Z tą tylko różnicą, że woda nie miała już z trasy gdzie odpływać, więc momentami było rzeczywiście pływacko. Otylii Jędrzejczak by się spodobało. W pewnym momencie nawet zobaczyłem z boku, w lesie, świecące oczy wilka. Ale spokojnie, okazało się że to tylko inny biegacz… za potrzebą.

No i tyle

Najgorszy jest wschodni brzeg jeziora. Wystawiony na ekspozycję wiatru ma jakieś trzy kilometry długości. I dwa baseny po traktorze ciągnące się aż do lasu. Wiaje. Noc. Wilki. Psy nawet już nie szczekają. A deszcz, już nie leje jak z wodospadu Niagara, po prostu sobie równo, schludnie, systematycznie niczym kombajn w żniwa – napier….

Ostatnie kilometry mijają miło. Przecież już bardziej nie zmoknę. Całe szczęście czuć wiosną, bo deszcz taki trochę cieplutki, idealny. No i o buty dbać nie trzeba, bo zasadniczo idzie się po kostki w wodzie. Potu z twarzy przynajmniej wycierać nie trzeba. Ani wymijać kałuż bo i tak się nie da.

Las. Ciemno. Wilki przestały wyć, w taką pogodę nawet im się nie chce. Nie zdziwiłbym się jednak gdyby z jeziora nagle wyszła Godzilla i zaczęła ryczeć. Chociaż chyba deszcz by ją zagłuszył. Niebywałe ile wody może zmieścić się w chmurze. Pewnie ruska.

Meta już niedaleko bo z naprzeciwka idzie dwójka biegaczy. Ledwo ich widać ale czołówki świecą. Tabliczek zresztą też nie widać, chyba że się je najpierw znajdzie. Ale gdzie oni idą, do auta? W lesie zaparkowali? Gdzie idziecie? Na metę. Ale to nie w tę stronę. W tę! Nie w tę. W tę! Całe szczęście ja miałem rację.

No i tyle. Co będę opowiadał i język strzępił. Jak ktoś nie był, to mu nawet film ilustrujący ten artykuł nic nie powie. Na mecie prawie Armagedon. Kiełbasa zimna, ale Kasia leci usmażyć nad ogniskiem. Skąd ognisko w tym deszczu, nie wiem… Herbatka. I inne, dla dorosłych napoje. Medal na szyję. I orientuje się, że z tego wszystkiego po raz chyba pierwszy w życiu zapomniałem nagrać kamerą jak wbiegam na metę. No to nawrót, jeszcze raz, powtórka. Telewizja kłamie.

Apelowałem kilka artykułów temu do organizatorów: nie ma co narzekać, trzeba robić jak się da. Nie da się na tysiąc osób? Robić biegi na 250. Da się? Da. Ten organizator nie wiedział, że się nie da i zrobił. Bo musicie wiedzieć, że w godzinach wcześniejszych pobiegli jeszcze na dystansie półmaratonu (181 finiszerów) oraz na 10 km (także 181 finiszerów). Łącznie więc 412 osób. Tamte biegi były jednak nudne, bo nie padało. Na miejscu uczestników pozwałbym organizatora i zażądał zwrotu wpisowego.

A w ogóle, to wszystkie biegi powinny być za darmo.

Więcej materiałów z kategorii Maratony Świata?