Aby dotrzeć statkiem z Ameryki Południowej na Antarktydę trzeba pokonać najsłynniejszy i najbardziej zabójczy akwen świata – Cieśninę Drake’a. Jej przepłynięcie zajęło nam dwa i pół dnia rejsu – i była to przygoda sama w sobie. Codzienne życie na statku płynęło szybko, więc zanim zdążyliśmy się zacząć nudzić okrętowy radiowęzeł zakomunikował: ląd na horyzoncie! Trochę koloryzuję, gdyż najpierw wyłoniły się majestatyczne góry lodowe, a dopiero później ląd…
Statkiem bujało. Podczas rejsu mieliśmy zaledwie 3-4 stopnie w skali Beauforta, więc to bujanie było dość znośne. Jednak kiedy żaliliśmy się załodze, że chodzimy po ścianach korytarzy – tylko się z nas śmiali i odpowiadali, że mamy wielkie szczęście: normalnie podczas pokonywania cieśniny pasażerowie chodzą po sufitach…
Z perspektywy czasu trochę żałuję, że ocean był dla nas tak łaskawy. Gdybym przeżył sztorm, taką dziewiątkę albo dziesiątkę w skali Beauforta, wspomnienia tych chwil zostałyby ze mną do końca życia. Z drugiej jednak strony, nie wiem czy bym to przeżył w jednym kawałku; dla mnie – szczura lądowego – nawet sztorm o sile 5-6 stopni stanowiłoby ogromne wyzwanie. A co dopiero prawdziwa dziesiątka.