Dziś każdy może odwiedzić Antarktydę. Istnieją trzy główne sposoby dotarcia na ten ląd, a każdy z nich ma swoje plusy i minusy. Można zostać członkiem obsady jednej z dość licznych baz znajdujących się na Antarktydzie – zarówno sezonowych jak i całorocznych. Przydatne w tym celu będą specyficzne umiejętności: preferowani są lekarze, geolodzy, naukowcy oraz technicy. Tego typu nabory zdarzają się także w Polsce: misje naukowe realizowane są w bazie im. Henryka Arctowskiego położonej na archipelagu Szetlandów Południowych.
Możemy także popłynąć w rejs… łodzią. Wystarczy, byśmy byli wilkami morskimi – takimi o najwyższych umiejętnościach i doświadczeniu. Wzdłuż niegościnnych wybrzeży Antarktydy każdego roku spotkać można uczestników tego typu prywatnych, kilkuosobowych wypraw realizowanych na kilkunastometrowych zaledwie jachtach. Każdy z Was może zostać takim wilkiem. Wystarczy kilkadziesiąt lat doświadczeń… i już!
Jeżeli jednak nie jesteście ani wilkami morskimi, ani miłośnikami spędzania zimowych miesięcy w ciemnościach Antarktydy, to pozostają Wam rejsy wycieczkowe; i to jest opcja rzeczywiście dla każdego. Choć może niezupełnie dla każdego – to rozwiązanie dla tych, którzy mogą sobie na taką finansową ekstrawagancję pozwolić.
Rejsy turystyczne na Antarktydę realizuje kilka specjalistycznych firm podróżniczych czarterujących kilkanaście dużych jednostek oceanicznych – takich, które zabierają na pokład od kilkudziesięciu do nawet nieco ponad stu osób (plus załoga statku). Są to statki przystosowane do działania w trudnych warunkach – o wytrzymałym kadłubie i dużej dzielności morskiej. Bywa, że są to emerytowane lodołamacze, które przystosowano do funkcji obsługi ruchu turystycznego. Większość takich wycieczkowych rejsów startuje z Argentyny i Chile, choć są i takie które rozpoczynają się w Nowej Zelandii czy RPA.
Standard antarktycznych statków wycieczkowych jest bardzo zróżnicowany. Ceny 10-12 dniowych rejsów zaczynają się od 10-12 tysięcy dolarów. Górnego limitu wydatków praktycznie nie ma. Wiele zależy od klasy statku, od liczby pasażerów, od trasy rejsu oraz dodatkowo zaplanowanych atrakcji. Gdy nas stać, wybrać możemy nawet jednostki morskie wyposażone w helikoptery. Wtedy jednak ceny takiego rejsu przekraczają znacznie sto tysięcy złotych od osoby. Wycieczkę można wykupić zarówno z wielomiesięcznym wyprzedzeniem przez Internet, jak i spróbować kupić bilety w ostatniej chwili licząc na korzystne oferty last minut. Czasem się udaje.
My w rejs na Antarktydę wyruszyliśmy pod koniec lutego 2014 roku z argentyńskiego miasteczka Ushuaia – znanego z tego, że jest najbardziej na południe położonym miastem świata.
Trasa rejsu wiodła początkowo przez Cieśninę Beagle, później wzdłuż owianego złą sławą Przylądka Horn. Trafiliśmy na niezwykłą, niespotykaną wręcz w tym miejscu pogodę – było słonecznie, a groźny ocean zaledwie lekko falował. Dzięki temu zbliżyliśmy się do imponującej iglicy Przylądka Horn na odległość zaledwie dwóch mil morskich. Ogromna skała wyrasta się wprost z fal, dumnie ogłaszając, że tutaj właśnie kończy się ląd Ameryki Południowej. Dalej jest już tylko mroźna i niebezpieczna Cieśnina Drake-a.
Rozdzielająca Amerykę od Antarktydy Cieśnina Drake’a ma niecały tysiąc kilometrów szerokości. To tutaj zderzają się wody dwóch największych oceanów świata – Pacyfiku i Atlantyku. Pokonanie cieśniny trwa niecałe dwie doby, choć wiele zależy także od zastanych warunków atmosferycznych. Gdy bogowie oceanów okażą się nieprzychylni, te dwa dni rejsu możecie zapamiętać do końca życia. Nam ponownie sprzyjało szczęście; podczas rejsu przez cieśninę mieliśmy zaledwie 4 stopnie w skali Beauforta. Gdy załodze statku mówiliśmy, że chodzimy po ścianach – oni odpowiadali tylko śmiechem. Mówili, że mamy dużo szczęścia, że gdy wieje i ocean walczy ze statkiem – to pasażerowie chodzą po sufitach; a nie po ścianach tak jak my!
Trzeciego dnia rejsu, wczesnym przedpołudniem zabrzmiały dzwonki okrętowe. Zbiegliśmy wszyscy na pokład widokowy: oto przed nami wyłaniała się z oceanu pierwsza w moim życiu góra lodowa. Samotny wędrowiec który oderwał się od Antarktydy i dryfował na północ. Była wielka i piękna. Godzinę później na horyzoncie zarysowała się ciemna, groźna, porwana linia brzegowa. Dotarliśmy na Antarktydę.
Kontynent powitał nas poszarpanym, przerażająco ponurym pejzażem. Linia brzegowa była straszna w swej potędze: ogromne fale biły nieustannie o zdawałoby się niezniszczalne skały – z łomotem przypominającym walkę mitycznych Tytanów. Przez dwa kolejne dni nasz statek płynął wzdłuż Szetlandów Południowych – wysp stanowiących przedłużenie tzw. półwyspu antarktycznego. To długie na 1250 kilometrów ramię kontynentu wciskające się w burzliwe wody Cieśniny Drake-a. Na niektórych z tutejszych wysp nigdy nie stanął jeszcze człowiek. Tysiąc kilometrów dalej, niedaleko nasady półwyspu, znajdował się cel naszej wyprawy: Paradise Bay. Raj na końcu świata.
Zatoka Paradise Bay to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc nie tylko na Antarktydzie, ale i na całej Ziemi. To miejsce, które dzięki oddaleniu od cywilizacji wciąż zachowało swoje pierwotne piękno: imponującą naturę pełną dzikich zwierząt – zarówno przyjacielskich pingwinów, jak i drapieżnych lampartów morskich. Muszę Was ostrzec: to miejsce, które nie bierze jeńców. Jeżeli jesteście czuli na piękno natury, tutejsze widoki zostaną z wami na zawsze.
Zatoka Paradise Bay jest położona na tyle daleko na południe, by czuć było już prawdziwą, mroźną Antarktydę. Jednocześnie jednak zatokę obmywa stosunkowo ciepły w tym regionie ocean, dzięki czemu dosłownie pulsuje ona morską zwierzyną i nieprzeliczonym ptactwem. Spotkamy majestatyczne wieloryby sunące wzdłuż brzegów, kilka gatunków pingwinów mających na lądzie swoje legowiska, przesympatyczne kotiki antarktyczne (znane w naszym kraju pod nazwą uchatek) czy prujące fale z prędkością torpedy delfiny krzyżowe. Są też groźne drapieżniki: robiące wrażenie całkowicie nieszkodliwych lamparty morskie. Ich uśmiech staje się groźny dopiero wtedy, gdy dostrzeżecie ich kły.
Zatoka Paradise Bay zamknięta jest z czterech stron wysokimi górami oraz wyspami Anvers, Brabant, Yelcho, Bryde i Lemaire. Prowadzą do niej tylko dwie wąskie cieśniny; dzięki temu znajduje się ona w obszarze niezwykłej ciszy i spokoju. Jest doskonale odizolowana od sztormowych kaprysów pobliskiej Cieśniny Drake. Od południa i wschodu do zatoki schodzą z wysokich na kilometr gór wielkie jęzory lodowców. Gdyby Arthur Conan Doyle żył i pisał współcześnie, to prawdopodobnie tutaj właśnie osadziłby akcję swojej słynnej powieści „Zaginiony Świat”.
Pośrodku zatoki oraz w jej bezpośrednim sąsiedztwie znajduje się kilka antarktycznych baz: Argentyńska, Chilijska, Brytyjska i Amerykańskie. Miejsce to ma także swoją tragiczną historię wielorybniczą. Całe szczęście jest to już tylko historia, a niegdysiejsze bazy wielorybnicze przekształcono obecnie w bazy naukowe – przepływające statki nie polują już na gigantyczne morskie ssaki. Dziś polowania odbywają się wyłącznie za pomocą teleobiektywów.
Wspomniane wieloryby to Humbaki – jedne z największych ssaków świata. Ssaki, bo musicie pamiętać, że wieloryby nie są rybami. Humbaki są prawdziwymi olbrzymami. Osiągają 14-18 metrów długości, a ich waga dochodzi do 30-45 ton. Te olbrzymy nie są jednak drapieżnikami: choć wielkie, żywią się jednymi z najmniejszych morskich stworzeń – krylem. Każdego lata tutejsze humbaki wyruszają w niezwykłą podróż, by odbyć coroczne gody wiele tysięcy kilometrów dalej – u wybrzeży środkowej Afryki.
Niemniej piękne są wspomniane już lamparty morskie. Te zwierzęta, na pierwszy rzut oka przypominające foki, sprawiają wrażenie niegroźnych i sympatycznych. Jednak ich nazwa nie wzięła się z przypadku. To jedne z najdoskonalszych drapieżników morskich, ustępujące w kunszcie i sile wyłącznie orkom. Potrafią całymi godzinami wylegiwać się spokojnie na krze obserwując cierpliwie otoczenie. Gdy zaś rzucą się do ataku, mało co jest w stanie je zatrzymać.
O lampartach morskich opowiadał w swoich pamiętnikach już Sir Ernest Shackleton, który eksplorował Antarktydę na pokładzie statku Endurance na początku XX wieku. Pisał o nich:
„Dziś jeden z 250 kilogramowych, trzymetrowych samców popędził po lodzie za jednym moich ludzi. Nie pomagały kolejne strzały ze sztucera. Biedak zginąłby niechybnie, gdyż lampart okazał się niezwykle szybki. Dopiero piąty celny pocisk roztrzaskał czaszkę napastnika i zatrzymał jego szarżę„
I rzeczywiście. O ile trudno może uwierzyć w skuteczności ataków na lodzie, to w morzu człowiek nie ma w starciu z lampartem morskim żadnych szans. Jego paszczę zajmuje rząd dużych i silnych kłów rozrywających ofiary na strzępy. Na okręcie którym płynęliśmy, opowiadano jak kilka lat temu jeden z takich lampartów zaatakował i rozszarpał pod wodą fotografa, który podziwiając podwodne krajobrazy stracił czujność…
Mógłbym opowiadać godzinami o pięknie tego miejsca, o majestatycznych górach wznoszących się wprost z wód zatoki. O kilometrowej warstwie śniegu zalegającej szczyty. Zamiast jednak opowiadać, wolę Wam to po prostu pokazać. Obejrzyjcie zdjęcia. To miejsce uwiedzie i rozkocha w sobie Wasze dusze.
Na koniec ciekawostka. W Paradise Bay znajdują się także gorące źródła. Osobiście jestem ciepłolubny, a tutejsze źródła są ciepłe raczej tylko wg antarktycznych standardów: mają zaledwie cztery stopnie powyżej zera. Nie pozostało mi jednak nic innego jak zagryźć zęby i zostać morsem. Gdybym tego nie zrobił – do końca życia bym sobie tego nie darował. Kąpiesz się, a obok Ciebie – kąpią się pingwiny. Nie ma piękniejszego miejsca, by zostać morsem!
Dla dociekliwych: jest także czwarta możliwość dotarcia na Antarktydę. Można polecieć tam… samolotem. Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale na tym kontynencie znajduje się kilka polowych lotnisk, które potrafią przyjmować nawet wielkie, przystosowane do operowania w zimowych warunkach samoloty transportowe. Takie turystyczne loty odbywają się od czasu do czasu z Argentyny oraz z Chile. Samolot ląduje, wypakowuje kilkudziesięciu turystów i odlatuje. Turyści mieszkają w barakach lub w specjalnie ogrzewanych namiotach. Po kilku dniach samolot wraca po turystów, o ile pozwolą na to warunki atmosferyczne. A jak nie pozwolą? Wtedy jest dodatkowa przygoda: czekanie na poprawę warunków!
I tyle.
Zdjęcia: Krzysztof Mazur, Michał Walczewski