Od mojego wyjazdu na Antarktydę minęło prawie sześć lat. Od zamieszczenia pierwszego filmowego odcinka z tej podróży życia – osiem miesięcy. Mam nadzieję, że relacja z tej najdalszej możliwej podróży spodobała się Wam i zachęciła do śledzenia dalszych moich podróżniczych losów. Wszak była to – sam w to nie mogę wciąż uwierzyć – moja pierwsza podróż, od razu na głęboką wodę. Biorąc pod uwagę Cieśninę Drake’a którą przepłynęliśmy –  głęboką na dwa kilometry.

Jak ocenić podróż na Antarktydę? Trudno podjąć się tego zadania gdyż w tym przypadku zarówno plusy jak i minusy są ogromne. Piękno kontynentu jest niepodważalne. To, co czujesz na statku płynącym wzdłuż brzegów kontynentu i patrząc w bezkres śnieżnych pustyń jest niezwykłe. Każdy dzień to ogromna dawka emocji i widoków. No chyba, że źle traficie z pogodą i nie tylko nie będziecie mogli zejść na ląd, ale i nic nie zobaczcie. To jeden ze wspomnianych minusów.

Koszt jest niebagatelny, porównywalny – nawet w wersji maksymalnie ekonomicznej – z zakupem 3-letniego samochodu średniej klasy. Za kilka dni podróży! W przypadku lepszych kajut, lepszych statków, nieco dłuższego pobytu i bardziej rozbudowanego programu – możecie nie zmieścić się w 100 tysiącach złotych za osobę. Co ciekawe, lot na Antarktydę samolotem na maraton organizowany na kontynencie – i kilkudniowe siedzenie na miejscu w namiotach – to 60 tysięcy złotych. Więc opcja statkiem jest i tańsza, i dużo – wg mnie – ciekawsza.

Jak mawia klasyk: chcesz lecieć? To zbieraj pieniądze, odkładaj każdego dnia, sprzedaj lodówkę i leć. Nie jest to więc podróż dla każdego. Każdy musi zdecydować: nowy samochód, czy wyjazd życia?

Nie jest to także bezpieczna wyprawa. Nie zrozumcie mnie źle – nie mówię, że jest groźnie. Takie wyjazdy organizują fachowcy, ale tutaj wszystko może pójść nie tak, jak zaplanowano. Ryzyka są minimalizowane ale nie wykluczane. Dla mnie np. zabrakło kamizelki ratunkowej – i byłem jedyną osobą na statku (108 pasażerów + 80 załogi) która popłynęła bez kamizelki. Nie wiem jak to możliwe, ale do końca rejsu kamizelki dla mnie nie znaleziono. Możecie trafić na sztorm, na załamanie pogody, na awarię pontonu podczas zejścia na ląd. Możecie wypaść za burtę, złamać nogę na skałach, dać się zaskoczyć lampartowi morskiemu. Możecie dostać zawału. I to wszystko w sytuacji, gdy najbliższy szpital z prawdziwego zdarzenia jest półtora tysiąca kilometrów dalej, w Ameryce Południowej.

Podczas przekraczania Cieśniny Drake’a mieliśmy na oceanie 3 do 4 stopni w skali Beauforta. Mało, zwykle jest tu sześć do ośmiu. Pomimo to czwórka powodowała, że leżałem godzinami plackiem na łóżku. Wstawałem tylko na jedzenie. Gdy narzekałem załodze – jak ostatni szczur lądowy – że chodzimy po ścianach, oni się śmiali i odpowiadali że mam szczęście – bo zwykle chodzi się tutaj po sufitach. Mój znajomy popłynął na Antarktydę tym samym rejsem rok później i trafił na „ryczącą dziesiątkę”. Mówi, że ledwo przeżył. Zazdroszczę mu tego do dziś, bo to wspomnienie będzie z nim do końca życia.

Pod względem egzotyki i przyrody Antarktyda dostaje więc maksymalne noty: 5/5. Inaczej być nie może. Niestety ocenę końcową jako miejsca na wyprawę psują bezpieczeństwo, a jeszcze bardziej – trudność organizacji wyjazdu i cena. Wiem, można taniej. Można zostać członkiem wyprawy badawczej, można popłynąć jako wolontariusz do zimowania w bazie antarktycznej. Można być marynarzem i popłynąć z zapasami. Można też – znam taki jeden przypadek – załapać się na wyprawę jachtem na morskiego stopa. Ale to są wyjątki z legend. Dla wszystkich innych jest: drogo i trudno.

Średnia ocen wypada poniżej oczekiwań: Antarktyda zdobywa u mnie zaledwie 56/100. Matematyka jest bezlitosna. A mimo to wiem, że to była cudowna wyprawa. Wyjątkowa i niezapomniana. Przebić ją może już tylko lot na Księżyc.

Czy chciałbym tam wrócić? Tak! Czy wrócę? Wątpię. Teraz muszę zbierać na nowy samochód – bo stary już ledwo zipie. Albo samochód, albo Antarktyda!

Żegnając Antarktydę czas rozliczyć koszty tej wyprawy. Ale najpierw anegdota… Po pięciu latach od powrotu z takiej właśnie wyprawy siedziałem sobie pewnego wieczoru w domu z żoną. Rozmawialiśmy o tym i owym. W telewizji leciał jakiś program podróżniczy, i tak jakoś wymknęło mi się: „teraz już nie dałbym tylu tysięcy złotych za ten wyjazd na Antarktydę…”

– Słucham??? – zabłyszczały oczy mojej lepszej połówki.

– Co słucham? – zripostowałem czując zbliżające się zagrożenie.

– Ile zapłaciłeś za ten wyjazd ?!?

Okazało się, że zapomniałem powiedzieć żonie, ile ta przyjemność mnie (nas!) kosztowała. Zawsze myślałem, że wie. Dałbym sobie rękę uciąć i teraz chodziłbym bez ręki. Gdyby w finale Miliarderów padło pytanie „Czy Twoja żona wie ile wydałeś na wycieczkę na Antarktydę?” to przegrałbym ten finał. Tego wieczoru, po latach małżeństwa, pierwszy raz usłyszałem jak moja żona klnie. Jak szewc. Jak murarz. Jak jakiś kibic podczas meczu. Nawet nie wiedziałem, że umie.

No ale do rzeczy. Oto koszty na jakie musicie być przygotowani:

Dojazd: to oczywista oczywistość. To najdroższy składnik takiej wyprawy. Na Antarktydę najwygodniej dopłynąć specjalnym statkiem „podróżniczym” w ramach wielu odbywających się każdego roku wypraw. Takie podróże organizuje kilka wyspecjalizowanych firm. Czarterują one statki wraz z załogami – znajdziecie je bez problemu w sieci. Oczywiście można wybierać w różnych standardach statków, i wydać na to kosmiczne kwoty łącznie z lotami helikopterem – ale zostańmy przy wersjach ekonomicznych które i tak są wystarczająco „zabójcze”. Ceny zaczynają się od 7-9 tysięcy dolarów za 10-12 dniowy rejs. To koszt jednej osoby w kajucie ekonomicznej 2-osobowej z bulajem (takim malutkim okrągłym okienkiem). Kajuty wyższego standardu to od +30% do +50% ceny wyjściowej. Ja zapłaciłem za 10-dniowy rejs 29 tysięcy złotych. Podobno obecnie, w pandemicznych czasach można ustrzelić duże zniżki „w ostatniej chwili”.

Dolot: wyprawy zaczynają się zwykle w Ushuaia – najbardziej na południe położonym mieście świata, na samym koniuszku Argentyny. Ewentualnie także w chilijskim Punta Arenas. Z obu tych miejsc jest już niedaleko do Przylądka Horn. Trzeba tam jednak z Polski jakoś dotrzeć. Najlepiej dolecieć z Europy do Buenos Aires i stamtąd już lokalnymi liniami lotniczymi do Ushuaia. W moim przypadku organizatorzy rejsu jako punkt zbiorczy wyznaczyli Buenos Aires a opłata za lot do Ushuaia była już w cenie. Dlatego też zapłaciłem tylko za lot Berlin – Amsterdam – Buenos Aires – Amsterdam – Berlin. Cena to 3450 pln.

Hotele: nasza wyprawa połączona ze startem w maratonie na Antarktydzie miała jeszcze ten jeden wielki plus, że w cenie były także dwa noclegi w Buenos Aires połączone z uroczystą kolacją i krótkim zwiedzaniem miasta. Za hotele dopłacić musieliśmy dopiero w drodze powrotnej by zostać jeszcze dwa dni w stolicy Argentyny. Ten dodatkowy koszt hotelu wyniósł mnie 250 pln. Co ważne, gdy płynie się statkiem odpada także koszt noclegu, bo śpi się w kajutach a nie na lądzie. Lecąc na Antarktydę samolotem (tak, są i takie opcje!) trzeba już organizować noclegi a to jest bardzo duży dodatkowy koszt zważywszy na to, że to jednak… Antarktyda. Ważna uwaga: na lot powrotny do Europy zaplanujcie kilka dni zapasu – przy sztormowej pogodzie nie wiadomo ile potrwa powrót z Antarktydy przez Cieśninę Drake’a.

Jedzenie: to kolejny plus podróży statkiem. „Pokarm” jest już w cenie rejsu w wersji full-wypas. Nie wiedząc jakie będą realia na pokładzie w Ushuaia zrobiłem spore zakupy spożywcze tak, by nie „zemrzeć z głodu” na statku. Zupełnie niepotrzebnie. Karmiono nas tak, że nie da się tego opisać. Trzy obfite posiłki, do tego chyba z pięć dodatkowych bufetów każdego dnia. Wszystko pyszne… pod warunkiem, że uda Wam się zwalczyć chorobę morską. Inaczej całe to jedzenie psu na budę – a raczej rybom na pokarm. Kupiłem także sobie na czas morskiej podróży 0.7 litra wódki. Niepotrzebnie. Ze względu na kołysanie statkiem nie byłem w stanie spojrzeć na alkohol. Ostatecznie na koniec rejsu podarowałem go Pani Sprzątającej, która okazała się Rosjanką. Tak na oko 60-latka popłakała się ze wzruszenia, bo jak mówiła: im nie wolno na statku posiadać alkoholu a ona już na pokładzie była piąty miesiąc. Za miesiąc statek wracał z rosyjską załogą do – nie uwierzycie – Kaliningradu na przegląd! Obiecała rozwiązać temat spożycia alkoholu jeszcze tego samego wieczoru na spółkę z koleżanką.

Pamiątki z Antarktydy: buba. Nie ma czego kupić ze względu na brak cywilizacji. Na siłę przemyciłem na statek z lądu kilka kamieni (to zabronione!) i w ten sposób powstała moja domowa, do dziś rozrastająca się kolekcja kamieni z różnych zakątków świata.

Pamiątki z Buenos Aires: tutaj jednak zaszalałem i wynagrodziłem sobie oszczędności poczynione na Antarktydzie. Kupiłem mnóstwo rzeczy, o których w większości już nie pamiętam. To co pamiętam, to ponczo indiańskie dla żony (do dziś w nim chodzi wieczorami gdy chłód zaskwierczy w kominku) oraz prawdziwy kowbojski kapelusz za który dałem kupę kasy. Jako że nie mieścił się w bagażu ani w schowku w samolocie, to wiozłem go cały 13-godzinny lot do Europy na kolanach – żeby się tylko nie pogniótł! Co łatwe do przewidzenia do dziś użyłem go… tylko raz. Łącznie wydałem na te pamiątki co najmniej 550 pln.

Wycieczka rzeką Paraną: korzystając z dnia wolnego w Buenos Aires w drodze powrotnej postanowiliśmy kupić rejs statkiem po Paranie – drugiej co do wielkości rzece Ameryki Południowej (pierwsza jest oczywiście Amazonka). Spędziliśmy na statku osiem godzin. Było pięknie. Kosztowało nas to w wersji full wypas – z posiłkami itd. – po ok. 150 złotych od osoby.

Steki: Jadąc do Argentyny postanowiłem spróbować tamtejszych steków. Wszak to ich kolebka. Próbowaliśmy ich trzykrotnie, i mogę wydać opinię – czym były droższe tym lepsze. Pierwszy stek kupiony w przyulicznym barze kosztował ok 40 złotych – i był typowym kapciem. Za drugim razem stek kupiłem już w restauracji – kosztował 80 pln i był super. Za trzecim razem, ostatniej nocy przed powrotem do Polski, zaszaleliśmy na bogato i poszliśmy do jednej z najlepszych restauracji w centrum miasta. Stek kosztował 230 złotych. Nigdy nie jadłem lepszego mięsa. Obsługiwali nas „uchodźcy z Niemiec z 1945 roku”. Łącznie na przygody kulinarne związane ze stekami poszło więc 350 pln.

Podsumowanie: łącznie wydałem – nie ma co ukrywać – ogromną kwotę 33.750 złotych. Do tego należałoby jeszcze doliczyć dojazd z Polski do Berlina i powrót z Berlina do Polski. Wyprawa zajęła nam 16 dni, z czego – dokładnie nie pamiętam 10 albo 11 dni na statku (w tym 2 i pół dnia spędzonych na pokonaniu Cieśniny Drake’a w każdą stronę na pełnym oceanie). Sumarycznie więc na Antarktydzie spędziliśmy 5 albo 6 dni.

Dziękuję Krzyśkowi, który mnie tam zabrał. Sam nigdy bym nawet nie wpadł na pomysł, by popłynąć w takie miejsce. 

PS. dopiero teraz przypomniał mi się jeszcze jeden wydatek, już nie uwzględniony na filmie. Obowiązkowe ubezpieczenie ratunkowe i ewakuacyjne z Antarktydy. Zapłaciłem za nie coś koło 400 złotych.