Dziś postanowiłem zrobić sobie święto. Dopiero co był śmigus – dygus, więc i mi należy się jakaś przyjemność połączona z nagrodą. Jakie to święto? Otóż od prawie dwóch lat, a dokładniej od 22 miesięcy, nie opublikowałem żadnego podsumowania jakiejkolwiek z podróży. To efekt głupiego pomysły, aby podsumowania robić dopiero wtedy, kiedy opublikowane zostaną wszystkie materiały z danej wyprawy. Życie pokazało, że – zważywszy na okoliczności – to ekstremalnie nierozsądny pomysł.

Wyspy Alandzkie

W pewnym momencie mojego blogowego rozwoju, samokreacji, zaglądania do własnego wnętrza oraz indywidualnej króliczej nory zwanej samorozwojem uznałem, że naturalną koleją rzeczy jest podsumowywanie wyjazdów na samym końcu; gdy wszystko już zostanie powiedziane i napisane. W tym zalewie rozsądku nie przewidziałem tylko jednego: że w moim przypadku opisywanie każdej z podróży przeciąga się na wiele lat. Nie na rok, nie na dwa – a dosłownie na WIELE. Na przykład na takiej Wyspie Wielkanocnej byłem w 2017 roku i wciąż nie zamieściłem nawet połowy materiałów, które wtedy zrobiłem.

Dlatego też wyrzucam na śmietnik ten absurdalnie logiczny pomysł, i podsumowania podróży będę robił od razu, możliwie zaraz po powrocie. Ma to nie tylko ten plus dodatni, że dzięki temu pamiętać będę jeszcze podczas zamieszczania wpisu koszty i inne takie sprawy ogólnie zwane istotnymi, ale też ten plus jeszcze większy, że podsumowania zaczną się pojawiać. Inaczej umrą śmiercią treści nienarodzonych.

Wyspy Alandzkie, Zamek Kastelholm

Grzebałem na dysku szukając wyprawy, którą łatwo byłoby mi dziś zakończyć. I taką właśnie znalazłem: ekstremalnie krótką podróż na Wyspy Alandzkie, którą odbyłem dwa i pół roku temu – jesienią 2022 roku (dziś jest wiosna 2025). To małe, zasadniczo prawie chyba nikomu nieznane wyspy, geograficznie leżące zaskakująco blisko Polski. Problem w tym, że po dwóch latach zupełnie nie pamiętam już żadnych konkretnych kosztów – poza ogólnym wrażeniem do dziś mieszkającym w moim mózgu: przekonaniem, że było drogo.

Na archipelag można albo dolecieć samolotem, albo dopłynąć promem. Ci, którzy mają dużo czasu powinni wybrać raczej ten drugi środek transportu gdyż do stolicy archipelagu – miasta Mariehamn (Maarianhamina) – nie latają tanie linie lotnicze. A może napiszę inaczej: latają, ale tanie to one są tylko dla mieszkańców krajów Skandynawskich, którzy zarabiają dziennie tyle, co ja w dwa tygodnie. W dodatku dolecieć na wyspy można chyba wyłącznie z Finlandii – z Turku – lub ze Szwecji – ze Sztokholmu – wg rozkładu lotu latają dziennie dosłownie trzy samoloty, a i to nie każdego dnia. Trzeba się więc przesiadać, choć odległość w linii prostej z Gdańska jest mniejsza niż pięćset kilometrów. Promem można spróbować dopłynąć taniej.

Wyspy Alandzkie

Zatrzymaliśmy się na dwie noce w najtańszym dostępnym hotelu, w którym za 3-osobowy pokój płaciliśmy po sto euro od osoby. Pokoik był malutki, ale rozsądny i nawet ze śniadaniem… tyle tylko, że mieściły się w nim jedynie nasze łóżka i dywan pomiędzy nimi. Był też zewnętrzny basen, lecz zupełnie niepotrzebny: temperatura w październiku oscylowała w okolicach 4-6 stopni. Obsługa hotelowa wprawdzie się z nas śmiała, że bez przesady – można się kąpać – ale sami nie raczyli zaprezentować jak to się robi.

Poza hotelowym śniadaniem to chyba nawet nic nie jadłem; pieniędzy przeznaczonych na rozkosze wystarczyło zaledwie na dużą butelkę sklepowego rumu. Nawet bagaż miałem minimalny: ten „podfotelowy”, lotniczy, nierejestrowany – o rozmiarach pięć centymetrów na dziesięć. A w nim połowę miejsca zajmował dron… Którego użyłem tylko raz, bo ciągle mocno wiało.

Nie pamiętam ile kosztowało wynajęcie samochodu, ale było o tyle łatwiej, że byliśmy w sześć osób – więc koszty uległy dużemu podziałowi. Zwiedzaliśmy szybko, jak nakręcone mrówkojady, bo wiedzieliśmy, że każda godzina oznacza topniejący portfel: nawet rankiem przed samym startem w maratonie zdążyliśmy jeszcze zdobyć najwyższy szczyt archipelagu: Orrdalsklin. Żeby tego dokonać wstać musieliśmy w środku nocy, by wrócić od razu na linię startu biegu.

Wyspy Alandzkie

Archipelag jest dość surowy, co biorąc pod uwagę jego północno-geograficzne położenie nie powinno dziwić. Szata roślinna jest kolorowa, w odcieniach zieleni i mchowej szarości, a linia brzegowa porwana jak zęby galicyjskiej staruszki. Jest w tym uroda – nie zaprzeczę – jednak dla mnie nieco jednorodna i monotonna. Kiedy zobaczyłeś brzeg Morza Bałtyckiego gdzieś na Alandach w dwóch miejscach, to tak, jakbyś zobaczyć w stu – nic Cię już nie zaskoczy. Zafascynowani będą beduini, kozacy, Malagasze i Masajowie – wszyscy, którzy czegoś takiego nie mają u siebie w domu. Ja już takie widziałem i się przyzwyczaiłem.

Inna sprawa, że w pewnym momencie jednego z nas opanowała gorączkowa myśl, by zamieszkać na Wyspach Alandzkich. Zamarzył o spokojnej egzystencji w zgodzie z przyrodą, wśród szumu wiatru, z dzikimi szczurami wyjadającymi zapasy w piwnicy. Wieczorami szyłby buty, cerował skarpety, skręcał skręty. Nuciłby i kłębił papierosowy dym prowadząc poetyckie życie o dynamice przeziębionego ślimaka. To marzenie prysło jednak szybko, gdy tylko uświadomiliśmy mu, że do jakiejkolwiek cywilizacji zawierającej gołe baby, alkoholowe imprezy oraz kasyna miałby strasznie daleko. Wyzdrowiał tego samego dnia.

Wyspy Alandzkie, Orrdalsklint - najwyższy szczyt archipelagu

Na Wyspach Alandzkich jest absolutnie bezpiecznie. Jeżeli tylko nie poślizgniesz się na lodzie, nie utoniesz, nie pobijesz się w pijackim amoku z dzikim oposem – ani nie zjesz kilograma gwoździ w ramach zakładu – to nic Ci się tutaj złego stać nie może. Dlatego za bezpieczeństwo daję najwyższą ocenę; reszta wychodzi jak widzicie na obrazku. Wiem, że końcowa ocena jest niesprawiedliwa – bo jest tu pięknie i pewnie znalazłyby się takie osoby wśród moich czytelników, które byłyby tu szczęśliwe. Nigdy jednak nie obiecywałem, że moje oceny będą sprawiedliwe – świat nie jest sprawiedliwy, i taki sam jestem też ja.

Nie wiem, czy zachęcać Was do odwiedzenia archipelagu Alandów, czy wręcz przeciwnie. Ma on swój niezaprzeczalny urok, który dla jednych będzie plusem – a dla innych minusem. Zwiedzić wszystkie ważne atrakcje można w dwa dni, kolejnymi da się „upchać” jeszcze kilka następnych (np. trekkingami) – ale po tygodniu będziecie się już nudzić: nie róbcie tego, i nie planujcie dłuższego pobytu dla dobra siebie i waszego portfela. Chyba, że jesteście osobami, którym w tym właśnie surowym miejscu w duszy „pyknie”; wtedy możliwe, że będziecie chcieli zostać tu na zawsze. 

Może lepiej nie ryzykować?

A teraz na serio: na Alandach spędziłem zbyt mało czasu, by móc oceniać to miejsce. Jako mądrzy czytelnicy nie powinniście więc brać sobie tego co napisałem do serca. Jako zaś głupcy, powinniście traktować to jako prawdę objawioną.

I tyle.

Uwaga

Odwiedzając mój blog wspierasz istotę białkową. Moje opowieści powstają bez pomocy bzdur generowanych przez AI. Opowiadam wyłącznie o miejscach do których dotarłem samodzielnie – nie są to więc automatyczne, wyimaginowane, generatywne treści o smaku informacyjnej papki zalewające dzisiejsze media. Zastosowanie AI w dziennikarstwie to koniec sensu istnienia tego zawodu.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Wyspy Alandzkie – więcej losowych materiałów z wyprawy:

Koszty podróży – więcej losowych materiałów z tej kategorii: