Niemniej zmuszony sytuacją zgodziłem się na wyjazd do Republiki Zielonego Przylądka i start w Boavista Ultramarathon. Jedyne co udało mi się wynegocjować z moim partnerem biegowym Sławkiem Smolińskim to ograniczenie naszego udziału do najkrótszego z dostępnych dystansów – czyli do maratonu.
Prawdziwi biegacze mieli do wyboru dystanse 75 oraz 150 kilometrów. Ten ostatni dystans oferował trasę dookoła całej wyspy, ale dla nas – czyli dla „krótkasów” – także przewidziano atrakcje z gatunku tych, których jak już wspomniałem powyżej – się boję. Mieliśmy więc asfaltu raptem na półtora kilometra, a potem czekał nas już tylko czysty PRZEŁAJ. Najpierw sześć kilometrów wydm porośniętych rzadkim lasem palmowym, potem widowiskowe siedem kilometrów wzdłuż klifowego wybrzeża (oczywiście po piachu i po coraz większych wydmach). Trochę odpocząć dał długi podbieg po skałach i kamieniach w okolicach półmetka. A potem było obiegnięcie kilku wzniesień i… pustynia zajmująca centralną część wyspy.
Po pokonaniu pustyni (momentami trochę na czworakach) zrobiło się przez chwilę miło, bo na trasie czekały na nas zagubione w czasie i przestrzeni wioski oraz ich nieliczni mieszkańcy. A gdzie człowiek tam – wiadomo (!) – jakieś mimo wszystko utwardzone drogi !!! I gdy wydawało się, że już nic trudnego nas nie czeka… zaczął się ostatni odcinek – 8 kilometrowy bieg po plaży. Plaży, która miała tę specyfikę, że nie posiadała znanej wszystkim miłośnikom biegania wzdłuż Bałtyku przyjemnej strefy twardego piasku pomiędzy plażą a morzem. Tutaj albo biegło się po kolana w wodzie, albo po kostki w piachu. Każdy z tych wyborów doprowadzał mnie do płaczu.
Czy maraton był trudny? Moje obawy przed startem potęgowało przeglądanie wyników poprzednich edycji. Bywało, że złamanie 5 godzin wystarczało na pudło w open! To dawało wiele do myślenia…
Niemniej okazało się, że tym razem Posejdon panujący nad wszystkimi wyspami świata, był dla nas łaskawy. Pogoda nie dokuczała zbyt mocno, i pomimo palącego słońca oraz limitu czasu wynoszącego 10 godzin (!) udało mi się zawitać na metę w 5 godzin i 27 minut. Dało to ostatecznie 10 miejsce open na 32-34 uczestników. Najlepszy z Polaków, Michał Zdunek, zajął 5 miejsce z czasem 4 godziny 50 minut, a trzeci z nas – Sławek Smoliński – wbiegł na metę zaraz za mną, na 11 pozycji z wynikiem 5 godzin i 38 minut.
Zapraszam Was na film, który myślę że fajnie pokazuje, jak wyglądała trasa tych zawodów. Gdyby nie to, że nie lubię biegów przełajowych, to polubiłbym takie imprezy. Bon Apetite!
PS. dopisek z 2024 roku: ten artykuł powstał w 2020 roku, obecnie biegam prawie wyłącznie takie biegu ultra terenowe, a nienawidzę asfaltowych maratonów. Jak to się człowiek zmienia!