[…] Koba urodził się w 1878 roku w niewielkiej miejscowości Gori, na terenie dzisiejszej Gruzji – wówczas stanowiącej część Carskiej Rosji. Był dzieckiem słabym i chorowitym, podobnie zresztą jak jego rodzeństwo, które zmarło jeszcze w wieku niemowlęcym. Na skutek wypadku jego lewa ręka była nieco krótsza od prawej […] – i był to jeden z wielu elementów, które nie ułatwiały życia młodemu chłopakowi. A jednak już kilkadziesiąt lat później Koba sięgnął po władzę absolutną w jednym z największych ówczesnych imperiów. Większość z was nie rozpozna go na zdjęciach z okresu młodości – ale wszyscy znacie go doskonale: Koba to Józef. Józef Stalin.

O Stalinie napisano tysiące książek, więc snucie w tym miejscu historii jego życia – tego, jak stanął na szczycie władzy eliminując swoich rywali, jak niszczył całe narody i spowodował śmierć milionów ludzi – nie ma większego sensu; każdy z Was może o tym przeczytać zarówno w Internecie, jak i kupując owe książki (jeżeli jakimś cudem nie znacie jeszcze tej historii…) Dziś zamiast kopiować jego biografię zabiorę Was na wycieczkę do Gori: do miasta, w którym młody Stalin spędził pierwsze lata swojego życia.

Dziś w Gori znajduje się muzeum Największego Towarzysza, piewcy sprawiedliwości i gołębia pokoju. Tak, dobrze czytacie: ten krwawy despota wciąż ma w Gruzji świetnie prosperujące muzeum. 

Przytłaczająca większość zdjęć Stalina jakie znacie, to zdjęcia pochodzące z czasów poprzedzających II Wojnę Światową oraz z okresu, gdy stalową ręką dzierżył niepodzielną władzę nad całym ZSRR i „okolicami”. Wizyta w muzeum w Gori pozwala cofnąć się jednak dużo głębiej, do czasów jego młodości – do okresu, kiedy był jeszcze zwykłym podrostkiem, nastolatkiem u którego stóp – jak przed każdym z nas – leżał świat… Tyle tylko, że Koba potraktował to przysłowie dosłownie: schylił się i podniósł to co znalazł.

Najdawniejsze zdjęcia pokazują Józka jako przystojnego młodzieńca, zawadiackiego i wzbudzającego sympatię  – podszytego romantyzmem awanturnika. Dziś ktoś z taką urodą miałby szansę zrobić karierę w którymś z licznych telewizyjnych reality show: gęsta czupryna, ciemne wąsy i nieodłączny uśmiech – te cechy od razu pomogłyby mu podbić serca kobiecej części publiczności; a „pudelkowe” media mogłyby śledzić jego codzienne życie komentując romanse i związki. Patrząc na zdjęcia tego 20-latka nikt z nas nie spodziewałby się, że oto patrzymy na twarz młodzieńca, który wkrótce stanie się jednym z największych despotów w dziejach. Na człowieka, którego decyzje kosztować będą życie dziesiątek milionów ludzi.

Miasto Gori leży w środkowej Gruzji, około 80 kilometrów na zachód od Tbilisi. Samo muzeum znajduje się w centralnej, najbardziej reprezentacyjnej części miasta, pośrodku obszernego zielonego terenu nazwanego Parkiem Stalina. Od razu wydało mi się to dość surrealistyczne: wyobrażacie sobie dziś Muzeum Hitlera stojące na Hitler Platz, zaraz obok Bramy Brandenburskiej w centrum Berlina? No właśnie.

Przed wejściem do muzeum wita nas pomnik przedstawiający Józefa Stalina w sile wieku, w najbardziej rozpowszechnionej na świecie pozycji: władczy ale sprawiedliwy, groźny… ale w gruncie rzeczy dobroduszny wujaszek. Wujek z rodzaju tych, do których biegnie się z pytaniem czy na komunię kupią nam nowe Playstation. Ręka spoczywa na książce gestem, który od setek lat stanowi – niczym biblia – symbol namaszczenia władzy. Sam pomnik nie jest szczególnie wielki, widziałem większe.

W pobliżu pomnika znajdują się dwa ciekawe eksponaty. Pierwszym z nich jest dom Stalina, czyli odrestaurowany ceglano-drewniany budynek, w którym – jak głosi dumnie mosiężna tabliczka – urodził się Koba, przyszły władca imperium. Dom obudowano ochronnym dachem, więc sprawia on wrażenie żywej relikwii komunizmu; wypadałoby pocałować kamienie, po których stąpał piewca światowego pokoju – najodważniejsi mogą nawet przycupnąć na najniższym schodku i zrobić sobie zdjęcie.

Po lewej stronie czeka zaś na turystów druga atrakcja: pamiątkowy wagon kolejowy, którym podróżował po swoim imperium Stalin (jak każdy szanujący się władca absolutny także on bał się latać samolotami). Wnętrze wagonu trąci myszką, ale nie można narzekać – dzięki temu zachował się w nim klimat późnych lat 30-tych minionego wieku. Znajdują się tu przedziały ochrony, łączności – oraz przestronny apartament wodza z własną łaźnią i sypialnią. Kompletu dopełnia zajmująca 1/3 długości wagonu sala narad, w której zapadały decyzje mające wpływ na dzieje całych narodów:

– Czeczenów przeniesiemy o tu, za te góry. Będą uprawiać ziemię.

– Ależ wodzu, tutaj mieszkają plemiona chanów.

– A to chanów przeniesiemy na brzeg jeziora. Zostaną rybakami.

Ten dialog jest oczywiście wyssany z palca. Nikt nigdy nie odważyłby się zwrócić uwagi Stalinowi, że kogoś niepotrzebnie przenosi z miejsca na miejsce. Byli chanowie, nie ma chanów.

Wstęp do muzeum jest biletowany i kosztuje kilkanaście złotych. Za darmo wejść można jedynie do znajdującego się na parterze holu, i zrobić sobie zdjęcie z karmazynowym dywanem prowadzącym po schodach na piętro. Dolną kondygnację budynku – poza kasą biletową – zajmują biura „badaczy historii”: długi korytarz ciągnie się w nieskończoność, a znajdujące się po bokach drzwi prowadzą do szeregu niemal identycznych pokojów pełnych skoroszytów, teczek i szklanek z kawą. W pierwszej chwili myśleliśmy, że to część ekspozycji – do momentu, w którym wygoniono nas z powrotem do holu. Przyznaję, że rzeczywiście na początku korytarza wisiała szarfa „tylko dla personelu” – ale zwinięta w kłębek, bo najwidoczniej przeszkadzała… samemu personelowi.

Znajdująca się na piętrze ekspozycja jest przestronna i podzielona na tematyczne segmenty. Osobne sale przeznaczono więc na dzieciństwo i młodość naszego bohatera, a osobne dla wszystkich innych szczęśliwych epok ludzkości: dla lat 30-tych, dla lat Wojny Ojczyźnianej, w końcu dla lat powojennych. Każdy etap w życiu Koby skrupulatnie oddano w licznych obrazach i rzeźbach stworzonych na jego cześć przez artystów z całego świata. Te „dzieła sztuki” uzupełniono o podarki, które spływały do ZSRR od towarzyszy z zaprzyjaźnionych krajów… Z nutką sentymentu znaleźliśmy także Polskie akcenty: okolicznościowe talerze z Fabryki Farb i Chemikaliów „Cerfarba” z Wałbrzycha.

Wodzowi Wolnych Narodów Tow. Stalinowi w 70-tą rocznicę urodzin pracownicy […] Wałbrzych 1949

Stalin – to wolność i pokój między narodami

W muzealnych salach panuje zasłużony półmrok i cisza, niczym w kościele. Spacerujący goście przemieszczają się powoli, dostojnie – od regału do regału, od gabloty do gabloty – w absolutnie nienaturalny sposób. Szmer westchnień rozmywa się na ciężkich kotarach zasłaniających okna. Cicho komentujemy kolejne święte precjoza: fajka Stalina, cygaro Stalina, fotel Stalina, kapeć Stalina. Wiszące na ścianach obrazy ukazują wodza w trakcie codziennych czynności, w których nigdy nie uczestniczył: Stalin poucza rolników jak siać, rybaków jak łowić, lekarzy jak leczyć. Ani słowa o tym, że Stalin pouczał też jak rozstrzeliwać, jak głodzić, i jak pozbywać się niewygodnych znajomych.

Każdy obraz to dzieło sztuki eksponujące dobrodusznego wujaszka, do którego można zwrócić się z każdym życiowym problemem. Nie idzie nauka czytania? Stalin pomoże. Sąsiad kułak ma zdrową mleczną krowę? Stalin pomoże. Przeszkadzają Wam upały i wolicie chłodniejsze regiony? Stalin pomoże. Najbardziej chyba rozweselił mnie obraz przedstawiający stojącego Lenina, który skrzętnie notuje w kajecie słowa wypowiadane przez Stalina.

Nic dziwnego, że przy takim anielskim wizerunku nawet więźniowie łagrów kochali swojego wodza do końca. Zagorzali komuniści wtrąceni do lochów, skazani na syberyjskie mrozy lub kazachskie upały – wierzyli w Stalina niepodważalnie. Pisali listy pełne miłości i wiary: ich przestępstwo to pomyłka, to efekt działania zagranicznych agentów, pewnie chodziło o sąsiada i tylko przez pomyłkę trojka aresztowała mnie niewinnego. Towarzyszu pomóżcie.

Niech żyje towarzysz Stalin!” – wołali rozstrzeliwani mieszkańcy Moskwy, Leningradu, Gori.

Zawsze wykonywałem, i nadal z niezłomną dumą będę wykonywał Wasze rozkazy” – pisał generał Armii Czerwonej chwilę po tym, jak wysłano do gułagu całą jego rodzinę. Pisał, choć trudno mu było utrzymać w pobitych młotkiem dłoniach pióro. Ale pisał, bo kochał.

Odwiedzających muzeum na każdym kroku obserwują czujne oczy. W każdej sali jest przynajmniej jeden strażnik – siedzący na wygniecionym tysiącami pośladków krześle. Ochrona nie przysypia i nie lekceważy swoich obowiązków: jakby w każdej chwili jakiś zakonspirowany szaleniec mógł rzucić się z okrzykiem na pamiątkową papierośnicę lub wazonik. Przesuwamy się więc powoli pod ich spojrzeniami od pokoju, do pokoju: Stalin kołchoźnik, Stalin pogromca faszyzmu, Stalin reformator. Stalin niosący kaganek wolności narodom gnębionym przez kapitalistyczne świnie.

Muzeum jest fajne, ładne, i ciekawe. I wkurzająco nieprawdziwe. Przedstawia przefarbowaną historię i surrealistyczne obrazy. W końcu nie wytrzymałem tego jazgotu nieprawd i zbuntowałem się pod jednym z wielkich obrazów pokazujących Stalina obsypywanego przez dzieci kwiatami. Bez konspiracji, bez ściszania głosu – ale i bez nadmiernej prowokacji – głośno i wyraźnie powiedziałem do szwagra:

Stalin, Putin adin chuj

Sala zamarła, ucichła. Wydawało się to niemożliwe, bo przecież i tak było cicho. Turyści sunący w zwolnionym tempie po pomieszczeniach jeszcze bardziej zwolnili. Niesłyszalne dźwięki ściszyły się jeszcze bardziej. Kątem oka dostrzegłem, jak prostują się oparcia krzeseł zajmowanych przez znużoną obsługę. Ale nie wydarzyło się nic więcej; tylko cisza brzęczała w uszach. Sekundy kapały jedna za drugą, odmierzane przez czechosłowacki zegar z kukułką wręczony Stalinowi w 1952 roku. Pomyślałem sobie: i dlatego właśnie – ze względu na głupie pomysły – nigdy nie pojadę do Korei Północnej; nawet gdyby to był ostatni kraj, który pozostał mi do odwiedzenia.

Zobacz jaka papierośnica!” – przerwał niezręczną ciszę szwagier.

Dopiero wychodząc z muzeum zauważyliśmy niepozorny, ukryty przed turystami korytarz prowadzący do przylegających do kasy piwnic. Tam, na samym końcu wąskiego tunelu znaleźliśmy malutką, zakratowaną celę. Lakoniczny napis mówił o skazanych, o rozstrzelanych, o czasach zasiedlania soczystych łąk Syberii nowymi osadnikami. Wiszące na ścianie zdjęcie pokazywało oficera NKWD strzelającego z pistoletu. Fotografia była jakby ucięta w połowie – pokazywała strzelającego, ale nie pokazywała jego ofiar. 

To dobry chłopak był, i mało pił” – chciałoby się zaśpiewać patrząc w oczy młodego Koby. Pamiętajmy, że każdy z nas może zostać potworem – wystarczy schylić się po jedną z wielu szans rzucanych nam pod nogi przez w gruncie rzeczy obojętny świat.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z wyprawy do Gruzji?