Linia kolejowa nr 215 zaczyna się we wsi Laskowice, a kończy w sercu borów – w Czersku. Kiedyś biegła dalej, aż do wsi Bąk, ale od kilkunastu lat pociągi pasażerskie kończą swój bieg dwadzieścia kilometrów wcześniej – właśnie w Czersku.
Zapraszam Was do samochodowej podróży śladami stacji kolejowych oraz atrakcji turystycznych znajdujących się w pobliżu torów. Dlaczego autem a nie pociągiem? Obecnie linią tą jeżdżą tylko trzy pociągi dziennie, więc z pomocą tego środka transportu byłoby to niemożliwe. Mam jednak nadzieję, że miejsca które zobaczycie zainspirują Was do własnej wyprawy!
Moją całodzienną podróż wzdłuż torów kolejowych rozpoczynam na południu, na stacji początkowej „Laskowice Pomorskie”. To dość spora wieś licząca sobie nieco ponad dwa i pół tysiąca mieszkańców. Stacja kolejowa jest dość rozbudowana i jak na stację wiejską – nadspodziewanie intensywnie użytkowana. To ważny węzeł kolejowy ze względu na to, że tędy właśnie przebiega także linia kolejowa nr 131 – łącząca Górny Śląsk z Trójmiastem.
Do niewielkich Laskowic kolej żelazna zawitała już w 1852 roku. Wtedy to, na fali rozwoju kolejnictwa, powstała linia kolejowa łącząca Berlin z Prusami Wschodnimi. I tutaj właśnie, w Laskowicach, budowniczowie Pruskiej Kolei Wschodniej natrafili na jedną z licznych przeszkód: Jezioro Laskowickie. Zamiast jednak zbudować kolejny most jakich już wiele zbudowano po drodze, postanowiono postąpić inaczej: przecięto jezioro na dwie części długą na 400 metrów groblą. Jej szczytem położono tory kolejowe, a konstrukcja okazała się tak trwała, że po 170 latach wciąż tą groblą jeżdżą pociągi.
Po niecałych czterech kilometrach od Laskowic natrafiamy na przejazd kolejowy połączony z rozjazdem. To w tym miejscu pojedynczy tor linii 215 oddziela się od hałaśliwej, pełnej pociągów linii 131 i już samotnie – w ciszy i nostalgii – zagłębia się w Bory Tucholskie. Stacja Dąbrowy obsługuje leżące obok siebie wioski: Jeżewo i Dąbrowy. Mieszkańców jest tutaj niewielu, ale w zasięgu spaceru leży jedno z najczystszych jezior w naszym kraju – Jezioro Stelchno. To raj dla początkujących płetwonurków: choć jest dość płytkie (5-10 metrów) to przejrzystość wody w jeziorze sięga aż 6-9 metrów. W jego toni spotkać można węgorze oraz bardzo rzadko spotykane żółwie błotne – a na brzegach… żmije.
Po wcześniejszym zgiełku Laskowic w tym miejscu poczuć już możemy spokój i ciszę. I nie ma w tym nic dziwnego, bo właśnie wkraczamy na tereny ominięte przez cywilizację – w przedsionek Borów Tucholskich. Nawet pojedynczy tor kolejowy, który jest przewodnikiem mojej wyprawy, zdaje się jakby spokojniejszy i ospały: nie musi się z nikim ścigać, więc porośnięty jest trawą, mchem i paprociami. Okoliczne domki są tutaj rzadkie, z dużymi wiejskimi zagrodami, ogrodzone drewnianymi płotami a czasem i bez ogrodzeń. Czuć piękną, Polską wieś.
Mój widok przyciąga kilkulatek dzielnie dźwigający plecak pełen książek. Jest 7:30 rano, więc chłopak pewnie maszeruje do odległej o 2-3 kilometry szkoły. Ten widok przypomina mi podróże po Afryce: tam dzieci też każdego dnia pokonują rankiem wielokilometrową drogę do szkoły. Zatrzymują przy okazji każdy możliwy środek komunikacji: samochody, autobusy, motory, bryczki – wszystko co pozwoli uniknąć mozolnego marszu w afrykańskiej spiekocie. Tam każdy kto ma jeszcze miejsce w swoim pojeździe – zatrzymuje się by podrzucić maluchy do szkoły. U nas w Polsce też tak kiedyś było… pamiętam jak sam, kilkadziesiąt lat temu, w drodze do szkoły wskakiwałem na chłopskie furmanki.
Teraz jednak nikt już w Polsce nie podwozi obcych dzieci do szkoły, a i same dzieciaki nie zatrzymują pojazdów. Nie powinno się proponować obcemu dziecku podwózki, bo to od razu kojarzy się ze złymi zamiarami. Odprowadzam więc tylko maszerującego poboczem drogi chłopczyka wzrokiem i odjeżdżam dalej…
Do końcowej stacji Czersk jeszcze wiele kilometrów, ale po drodze trafiamy na jego małego imiennika: Czersk Świecki. Stacja jest mała, prawie opuszczona, nie ma na niej nic charakterystycznego. Ale w jej okolicy znajdziemy stary i zapomniany poniemiecki cmentarz ewangelicki. To przypomnienie czasów, gdy region ten zamieszkiwali nie tylko Polacy ale i Niemcy. W 1945 roku, wraz z końcem II wojny światowej, ludność niemiecka opuściła te tereny pozostawiając po sobie wiele cmentarzy i opuszczonych kościołów. Wystarczy rozejrzeć się wokół, by takich śladów byłej koegzystencji znaleźć więcej.
Cmentarz jest opuszczony, nieogrodzony, porośnięty lasem. Czasem jednak ktoś go dogląda: poprawia krzyże, pieli zmurszałe nagrobki, czasem postawi znicz. W miejscu byłego wejścia znajduje się skromna tablica pamiątkowa.
To jedno z największych moich odkryć tego dnia. Stacja kolejowa całkowicie zagubiona w kwiecistych polach, kilometr od jakichkolwiek ludzkich siedzib. Prowadzi do niej stara, brukowana droga, wzdłuż pięknej kasztanowej alei. Po bokach mijam łąki oraz jedynego idącego drogą człowieka. Zatrzymuję się by zrobić zdjęcia kwiatom, wtedy ten też się zatrzymuje i przygląda mi się wnikliwie z pewnej odległości. Na wsi nie ma miejsca dla obcych. Nie ma anonimowości. Widzę, że jestem oceniany: intruz czy zagubiony ciekawski?
Stacja Kwiatki składa się z dwóch budynków i jednego peronu. Dominuje cisza oraz otaczająca ją ze wszystkich stron zieleń. Obok leżą przewrócone, drewniane słupy energetyczne – gdyby nie równo przystrzyżony trawnik, pomyślałbym, że stacja jest porzucona. Po chwili wychodzi jednak do mnie starsza kobieta, pełna uśmiechu. Jakby czekała na kogoś z kim będzie można porozmawiać.
– Dzień doby – witam się – Piękna stacja.
– A dzień dobry, tak, piękna. Aż ludzie przyjeżdżają czasem zdjęcia porobić. Kiedyś nawet telewizja była.
Wymieniamy kilka uprzejmości, i gdy widzę, że pierwsze lody już przełamane, pytam:
– Jak się tutaj mieszka? Tak daleko od wsi?
– Ciężko, sam Pan widzi. Najgorzej w zimie. Jak śnieg zasypie drogę, to wydostać się nie można, trzeba żyć z tego co w spiżarni.
– A PKP nie pomaga? Całe szczęście pociągi osobowe jeżdżą trzy razy dziennie, to i dojechać do sklepów jest jak?
– No tak. Ale z tymi pociągami to też różnie, było już tak że przez rok nie jeździły. A PKP? Niech Pan zobaczy – kilka lat temu, podczas tych wielkich wichur przewróciły się słupy z prądem, leżą obok torów. Prąd odłączyli ale słupy leżą do dziś. Kiedyś je w końcu porąbię, będą do pieca. Ale jest lepiej. Trzy lata temu sołtys pociągnął tutaj wodociąg, tyle tylko że kolej nie pozwoliła podłączyć rur do domu. Więc trzeba wodę pompować na podwórku i wiadrem nosić do domu. I tak to właśnie jest.
Przyszło mi do głowy pewne pytanie… i w tej samej sekundzie myśl, że takich pytań się nie zadaje. Było już jednak za późno by powstrzymać słowa – znajdowały się w połowie drogi. Zdążyłem tylko dziwnie chrumknąć próbując je zatrzymać, przez co wyszło jeszcze gorzej…
– Sama Pani tutaj mieszka, na takim odludziu?
Nie powinno się zadawać takich pytań starszej osobie, pośrodku odludzia.
Piękna, ceglana stacja w wiosce Osie. W całkiem dużej wiosce, i w całkiem wesołej. Spacerując jednym z trzech peronów mój wzrok przyciągają stare, rzadko już spotykane mechaniczne semafory. Kiedyś, za starych dobrych czasów, kolejnictwo miało swój niepowtarzalny urok. Cudownie kolorowe semafory obsługiwane są za pomocą jednej ręki – wprost ze stojącej przy peronie dyżurki.
W środku siedzi ubrana w kolejarski mundur Pani Zawiadowca Stacji. Pukam delikatnie w szybkę i pytam niedyskretnie, czy mógłbym wejść do środka i zrobić zdjęcie z wewnątrz. Reakcja jest wojskowa, służbowa, aż sam chciałbym wstąpić do wojska:
– Absolutnie nie może Pan tu wejść. To jest proszę Pana stacja kolejowa a nie sklep. Tu mogą przebywać tylko pracownicy na dyżurze. Jak Pan to sobie wyobraża, że ja Pana tutaj wpuszczę? I proszę nie chodzić po torach, jest tabliczka!
A mimo to Osie to bardzo ładna stacja. Taka sympatyczna od pierwszego spojrzenia. Serio!
Niedaleko wsi Osie znajduje się bardzo popularne jezioro – Żur. Przeglądając przed wyruszeniem na wycieczkę mapy znalazłem ciekawie zapowiadające się miejsce: „Mostek Miłości”. Jego dość orientacyjnie zaznaczone położenie nad porośniętymi gęstym lasem brzegami jeziora kazało mi przygotować się zawczasu na pieszą wędrówkę.
I rzeczywiście, do mostku nie dało się dojechać, a bez nawigacji raczej nie sposób nawet trafić. Pozostawiłem więc samochód w przydrożnym cieniu, w kieszeń zapakowałem paczkę kabanosów, w rękę wziąłem dużą butelkę wodę i ruszyłem na spotkanie w cztery oczy z dziczą.
Po kilkudziesięciu minutach błądzenia otaczający mnie bukowy las zgęstniał, a wąska ścieżka zrobiła się błotnista. Schodzące do jeziora okoliczne wzgórza są źródłem dziesiątków malutkich strumieni tworzących u ich podnóża obszerne bagnisko. W pewnym momencie, w najciemniejszym punkcie lasu widzę zaszyty w gęstwinie… namiot. Zauważam go zupełnie przypadkowo, jest ukryty przed wzrokiem, jakoś tak dziwnie oparty o stary pień i w połowie pochłonięty przez niewielki strumień.
Wokół nie dostrzegam żadnych śladów człowieka, ale wiem, że w środku znajdę trupa. A jeżeli nie trupa, to człowieka, który będzie chciał zrobić trupa ze mnie. Takie coś czasem się po prostu wie i już. Ten namiot jest zbyt nietypowo postawiony, by był zwykłym namiotem. Gdybym był psychopatą, to właśnie w tym miejscu postawiłbym dokładnie taki namiot. Wyjmuję z tylnej kieszeni paczkę kabanosów – nie jest to może wymarzony zestaw bojowy, ale lepsza ręka uzbrojona w twarde kabanosy niż w nic. Staram się iść najciszej jak to tylko możliwe, i oddalam się krokiem partyzanta. Przeżyłem!
W końcu po kolejnych kilkuset metrach docieram do mostku miłości. Największym zaskoczeniem jest fakt, że komuś chciało się tutaj postawić ten dziwny mostek. Drewniany, zadaszony, muszę przyznać – że całkiem ładny – oczywiście jak na dziwny mostek w środku lasu. Łączy on dwie strony bagna tak, by umożliwić przejście na ich drugą stronę. Obok są bobrze żeremia i muszę przyznać, że widok wart jest tych kilku przemaszerowanych kilometrów. Zjadam kabanosy i wracam tą samą drogą już zupełnie bezbronny.
Mostek Miłości to jednak nie jedyna okoliczna atrakcja. Kilka kilometrów dalej jezioro Żur przecina linia kolejowa której śladem podążam. Tym razem już nie grobla, ale prawdziwy, piękny, stalowy most – wsparty na dwóch kamiennych podporach. Gdy zobaczyłem jego zdjęcia w Internecie od razu wiedziałem, że muszę tutaj dotrzeć.
Z jednej strony trudno nie trafić – by do niego dojść, wystarczy iść wzdłuż torów. Trzeba jednak pamiętać, że torami rzadko bo rzadko, ale jednak jeżdżą pociągi. Więc nie jest to do końca bezpieczny spacer. Najlepiej wyruszyć z wioski Tleń i po około jednym – dwóch kilometrach dojdziecie na miejsce. Możecie także odszukać punkt widokowy umiejscowiony na południowym brzegu jeziora, można do niego dojechać nawet samochodem. Z tego punktu most jest doskonale widoczny, ale minusem jest to, że dzieli go wtedy on Was dobre kilkaset metrów.
Osoby dysponujące wolnym czasem mogą w Tleniu wypożyczyć kajak (lub rower wodny) i przepłynąć bezpośrednio pod mostem. To chyba najciekawsza opcja!
To miał być najciekawszy punkt programu. Na stacji kolejowej Tleń znajduje się małe, ale bogato wyposażone, muzeum kolejnictwa. W Internecie wyglądało to bardzo fajnie więc umówiłem się dzień wcześniej z właścicielem – na konkretną godzinę i na wspólne zwiedzanie. Liczyłem na fajne historie, eksponaty, opowieści… tymczasem jak to się mówi „pocałowałem klamkę”. W efekcie muzeum nie zobaczycie w moim reportażu. Szkoda.
Stacja niewyróżniająca się chyba niczym ponad te, które już tego dnia zwiedziłem. Jej najciekawszy eksponat – stara wieża ciśnień – znajduje się kilkaset metrów dalej, w pewnym odosobnieniu. Wielkość budowli przyciąga jednak bardzo skutecznie więc czułem się zobowiązany do odwiedzin.
Wieża ciśnień jest piękna – oczywiście dla tych, którzy gustują w wieżach ciśnień. Ceglana, z drewnianym, bardzo już zniszczonym szczytem. Przez dziury w murze widać wewnętrzne, także drewniane schody. Niestety wejście jest zamknięte na kłódkę, a nad drzwiami wisi kamera i przypatruje się mi uparcie. Odwzajemniam jej tym samym… ciekawe… prawdziwa, czy atrapa? Najwidoczniej wieża ma prywatnego właściciela i trzymam kciuki za jej odremontowanie. Wyobraźnia podpowiada dziesiątki pomysłów jak można taki obiekt zagospodarować…
Ruszam wzdłuż torów ku kolejnej, odległej o osiem kilometrów stacji. Wybieram jednak polną drogę zamiast biegnącej nieopodal bardziej oczywistej, asfaltowej. Doświadczenie podróżnika mówi mi, że przygody zdarzają się na drogach polnych, poza utartymi szlakami.
Mijam widoczną z daleka nastolatkę, która idzie z plecakiem – wraca chyba ze szkoły. Zerkam na zegarek: rzeczywiście, jak ten czas szybko mija: dopiero co był ranek, a tu już popołudnie. Dziewczyna ma chyba spory kawałek do domu, bo wśród rozległych łąk nie widzę żadnych zabudowań. Podwiózłbym dziewczynkę, ale ten temat już przemyślałem rano. Mijam ją więc ostrożnie, starając się nie wzbijać kurzu spod kół. W jakim kierunku podąża ten nasz świat, że człowiek nie pomaga innemu człowiekowi ze strachu, by nie zostać źle zrozumianym?
Polna droga doprowadza mnie w końcu do kolejnej stacji kolejowej. Ta jednak stacją jest tylko z funkcji, bo nie ma tutaj żadnych zabudowań. Kawałek betonowego peronu, znak z nazwą stacji, pełna piachu droga oraz śmiesznie wyglądające w tej sytuacji schodki na peron. I to wszystko. Śmiało tę stację możecie pominąć – nawet jeżeli jesteście najbardziej zagorzałymi miłośnikami kolei.
Kolejna stacja o której powiedzieć można niewiele. Położona u skraju wsi Śliwiczki będącej forpocztą większego skupiska cywilizacji – Śliwic. Obok stacji stoi malownicza, drewniana chatka, a przed nią – w ogródku – kwitną ogromne maki. Wielkie jak pięść mężczyzny. Pytam starszą Panią krzątającą się w obejściu, czy mogę zrobić zdjęcie jej kwiatkom? Wprawiam ją w ten sposób w niezmierną radość. Czasem tak niewiele trzeba by komuś dać trochę szczęścia – dobry uczynek spełniony!
Jedna z największych stacji kolejowych na trasie 215. Nie powinno to zaskakiwać, gdyż Śliwice to duża, licząca sobie dwa i pół tysiąca mieszkańców wieś. Legenda mówi, że nazwa wsi pochodzi od obszernej łąki która tutaj kiedyś była – a którą porastały właśnie dzikie śliwy. Śliw nie znalazłem, za to znalazłem… kościół na sprzedaż. Pamiętacie cmentarz ewangelicki, który opisywałem przy okazji opisu stacji „Czersk Świecki”? Kościół ewangelicki w Śliwicach pochodzi z tych samych czasów, i z tego samego powodu został w 1945 roku opuszczony. Jego pomieszczenia służyły przez wiele lat lokalnemu GS-owi, ale od jakiegoś już czasu stał pusty i czekał na nowego właściciela. Pomimo, że ogłoszenie „Na sprzedaż!” wciąż wisi na wieży kościelnej, to podobno kupiec już się znalazł. Więc niestety nieaktualne – kościół musicie sobie kupić gdzieś indziej.
Niestety stacja w Śliwicach jest remontowana i nie miałem możliwości poznać jej z bliska. Trudno, trzeba będzie tutaj wrócić przy innej okazji – i wtedy zobaczyć ją już w odnowionej okazałości.
Teraz będzie trochę do śmiechu. Podążając dalej szlakiem linii kolejowej nr 215 postanowiłem zrobić sobie mały skrót. Skrótów się nie boję, bo skrót = przygoda. No i taką przygodę znalazłem.
Bardzo chciałem sfotografować podczas tej podróży jeden z pociągów kursujących tą linią. Jeżdżą one trzy razy dziennie: wczesnym rankiem, po południu oraz wieczorem. Za pierwszym razem na pociąg zasadzić się miałem na moście kolejowym nad jeziorem Żur. Tam niestety nie zdążyłem ze względu na długie poszukiwania „Mostku Miłości”. Drugą próbą było „złapanie” pociągu popołudniowego – pomiędzy stacjami Śliwice a Szlachta. W Śliwicach miałem jeszcze pół godziny zapasu, ale zamiast cierpliwie poczekać, postanowiłem pojechać o jedną stację dalej.
Pojechałem wspomnianym skrótem. W środku lasu wyłoniła mi się stacja Lipowa Tucholska. Nie bardzo mi pasowała, bo kolejna stacja miała się nazywać inaczej. Nie miałem jednak za dużo czasu do namysłu, bo usłyszałem charakterystyczny gwizd lokomotywy i łapiąc tylko aparat pobiegłem na peron. Lokomotywa gwizdnęła jeszcze gdzieś tam w oddali dwa razy… ale na stacji się nie pojawiła.
Stałem nieco ogłupiały przez prawie pół godziny i czekałem na ten upragniony pociąg. W końcu okazało się, że Lipowa Tucholska to jakaś boczna odnoga linii, i tędy mój pociąg po prostu nie jeździ! Przejechał kilkaset metrów dalej. Ot, i koniec śmiesznej przygody.
O samej stacji niewiele mam do opowiedzenia. Ale za to w jej okolicy na dociekliwego poszukiwacza przygód czeka nie lada niespodzianka: najdłuższa ławeczka na świecie!
Tak, to nie żart, nie regulujcie internetowych odbiorników. Najdłuższa ławka na świecie znajduje się w Polsce, w wiosce Szlachta, w Borach Tucholskich! Znajdziecie ją na lokalnym stadionie piłkarskim i przy odrobinie cierpliwości możecie ją podziwiać w pełnej krasie (jeżeli brama na stadion jest otwarta – a jak nie jest, to obok jest dziura w siatce). Ławeczka wije się przez kilkaset metrów charakterystycznymi zawijasami. Nie jest może w szczytowej formie, brakuje jej wielu elementów i odcinków – gdyby zbliżały się dziś jakieś Mistrzostwa Świata w Długości Ławeczek to pewnie dziś nie przeszłaby już eliminacji. Ale pomimo to i tak jest piękna!
I tak oto dotarliśmy do stacji końcowej linii 215. Wzdłuż jej torów znalazłem nadspodziewanie dużo ciekawostek. Pozostaje mi trzymać kciuki za jej utrzymanie, bo to bardzo fajna linia kolejowa jest!
Stacja Czersk jest obecnie stacją końcową, choć kiedyś linia biegła jeszcze ponad 20 kilometrów dalej – aż do wioski Bąk. Podobno są duże szanse, że pociągi ponownie zaczną tam dojeżdżać – jeżeli tylko uda się wykorzystać fundusze przeznaczone na naprawę i modernizację kolejnego odcinka torów. Podczas podróży spotkałem wiele remontowanych na trasie miejsc, łącznie ze stacją Czersk. Wydaje się więc, że szanse na to są całkiem spore.
To nie był jednak tak do końca koniec wyprawy. Pozostańmy w temacie kolejnictwa jeszcze przez kilka zdań. Aishę poznałem na peronie w Czersku. Wyróżniała się tym wszystkim, czym wyróżniać się powinna kobieta, by być widoczną z odległości kilometra. Siedziała sobie na ławeczce – takiej zwykłej, wcale na nie najdłuższej na świecie – i czekała na pociąg. Podróż bez rozmów ze spotkanymi ludźmi nie jest kompletna, podszedłem więc i zapytałem:
– Cześć. Często tak sobie siedzisz i czekasz na pociąg?
– Raczej rzadko, a czemu pytasz? – Była bardzo atrakcyjna, przed trzydziestką. Pewna siebie i z tym błyskiem w oku, który tak lubię.
– Nie uważasz, że pociągi powinny rzadziej jeździć, żeby można było dłużej sobie tak posiedzieć na ławeczkach? – prawdziwy ze mnie mistrz zagadywania.
Nie odpowiedziała ani słowem. Nawet nie mrugnęła. Była dobra. Bardzo dobra. Popatrzyła się na mnie z ciekawością: jeszcze nie była pewna, czy ma przed sobą idiotę czy wręcz przeciwnie. Czasem ciężko zdecydować. Zwłaszcza na stacji kolejowej, gdzieś w Borach Tucholskich. Postanowiłem nie czekać aż ocena wypadnie negatywnie.
– Podwieźć Cię?
Podobno nie należy zadawać samotnym kobietom takich pytań.