Do albańskiego miasteczka Kelcyra (Këlcyrë) dojechaliśmy wczesnym wieczorem, jeszcze grubo przed zachodem słońca. Po całym dniu podróży przez góry byliśmy głodni niczym wilki; w żołądkach burczało nam jak w średniowiecznych kowalskich miechach. Kelcyra nie była naszym celem, ale skusiła nas klimatyczną restauracyjką stojącą pośrodku niewielkiego placu. Zatrzymaliśmy się z myślą, że to tylko na chwilę – by napchać brzuchy – i że zaraz ruszymy dalej.
Gospodarze przyjęli zamówienie i oznajmili, że trzeba będzie poczekać około 30 minut. Ten czas spożytkowaliśmy na krótki spacer; na typowe zaglądanie w podejrzane zakamarki i wąskie uliczki. Kiedy wróciliśmy do stolika czekały na nas już parujące specjały. I wtedy Bartek zauważył:
– A widzieliście, że nad restauracją są pokoje noclegowe?
Rzuciliśmy okiem na zegarki. Rzeczywiście było już dość późno, więc powoli wypadało zacząć szukać noclegów. Jednak decyzja o tym, gdzie przenocujemy nigdy nie bywa przypadkowa; łatwo popełnić kosztowny błąd – zwłaszcza w obcym kraju. Dlatego też Sławek zareagował z całą stanowczością:
– Gospodarzu, a wódka u Was jest?
– Jest raki! – usłyszeliśmy uspokajającą odpowiedź.
Sławka znam od przedszkola, i wiem, że w pewnych sprawach można mu zaufać. Jest bezkompromisowy zwłaszcza wtedy, gdy ważą się losy nadchodzącego wieczora i tego, co będzie się z nami działo po zachodzie słońca. Co innego Bartek: jego znam niewiele. Poznaliśmy się w 2014 roku na Antarktydzie, a dokładniej podczas maratonu rozgrywanego na Archipelagu Antarktycznym, na Wyspie Króla Jerzego. Bartek wygrał wtedy ten międzynarodowy bieg w pięknym stylu, i z tej okazji wracając przez Argentynę do Polski umówieni byliśmy na wizytę w Ambasadzie Polskiej w Buenos Aires.
Traf jednak chciał, że podczas powrotu przez Cieśninę Drake’a w chwili największego sztormu Bartek zgubił na statku medal. Ach, ile było szukania! Każdy uczestnik maraton miał taki medal, ale tylko jeden – i nikt nie chciał Bartkowi oddać swojego; a organizatorzy rozkładali bezradnie ręce twierdząc, że nie mają żadnego w zapasie. Byłaby to rzeczywiście wielka tragedia gdyby nie fakt, że ten Bartkowy medal… wesoło i bezpiecznie spoczywał w mojej kieszeni – widziałem jak zgubił go podczas tańca (nie pytajcie). Podniosłem więc go i schowałem, by zrobić mu psotę. Kto nigdy tak nie uczynił niech pierwszy rzuci kamieniem! Postanowiłem dla żartu nie oddawać mu tego medalu przez jakiś czas – trofeum dojechało ze mną aż do Buenos Aires; gdy robiliśmy sobie wszyscy wspólne zdjęcie z ambasadorem ten zapytał:
– Panie Bartoszu, a Pan nie ma medalu?
Bartka zamurowało, bo jak tu się przyznać, że się zgubiło tak wspaniałą pamiątkę? I na taką właśnie chwilę czekałem cierpliwie – cukierek, albo psikus! Bartkowy medal wyskoczył z mojej kieszeni:
– Oto Twój medal, pilnuj następnym razem! – krzyknąłem wesoło.
No ale przewińmy opowieść z 2014 roku do 2022 i wróćmy do Albanii. Skoro było gdzie spać, skoro była wódka, i skoro była odpowiednia pora na to, by trzech dorosłych mężczyzn mogło odpocząć, to postanowiliśmy zająć się tym, co umiemy najlepiej. Zamówiliśmy u naszych gospodarzy kolację, i zanieśliśmy bagaże do pokojów gościnnych. Wzięliśmy ekonomiczny 3-osobowy pokój na poddaszu z widokiem na plac i stojące pośrodku niego nasze auto.
Kiedy wróciliśmy na dół rozpoczęło się przyjęcie. Każdy z kto był w Albanii i kto zszedł z utartych turystycznie szlaków wie, że wieczór w karczmie z rodowitymi Albańczykami to nie jest łatwa sprawa. To nie bułka – bibułka, to prawdziwe wyzwanie. Może i na początku było sztywno i formalnie, ale w końcu ciekawość przemogła i co chwila zaczęli dosiadać się do nas lokalsi. Stawiali kieliszeczki czegoś mocniejszego – a gdy okazało się, że radośnie odstawiamy – staliśmy się atrakcją wieczoru, której nikt nie chciał pominąć.
Początkowy wyglądało na to, że jako zagraniczni goście wcale nie będziemy osamotnieni; dołączyło do nas dwóch trekkerów z… Australii. Zajrzeli do restauracji tylko po wodę, ale wyglądali tak uroczo, że od razu wszyscy się nimi zaopiekowali. Okazało się, że idą przez Bałkany pieszo, bo uważają taki styl podróży za najlepszy do poznawania zwiedzanych krajów. Szli już od ponad dwóch miesięcy i wyglądali jak kowboje z dzikiego zachodu: ogorzali, wychudzeni – brakowało tylko rewolwerów. Cały ekwipunek nieśli na plecach: namioty, plecaki, jakieś dziwne rondle. Niestety posiedzieli z nami tylko godzinę i zrejterowali obawiając się najwyraźniej porannego bólu głowy. Stwierdzili, że muszą iść dalej by znaleźć miejsce na rozbijać namiotów. Pozostaliśmy osamotnieni na placu boju.
Tymczasem wieść o wizycie sympatycznych Polaków obiegła już pół miasteczka. Jako osoba uzależniona od internetu miałem ze sobą (jak zawsze!) plecak z notebookiem. Chciałem trochę popracować przy kolacji, może wrzucić jakąś relację – ale robota mi nie szła: co zaczynałem łapać wątek, to trzeba było opróżniać kolejny kieliszek. Całe szczęście – pomyślałem – albańska tradycja nie przewiduje picia szklankami; lecz było to tylko chwilowe odsunięcie nadchodzącej katastrofy.
Kiedy byliśmy już dość mocno zszargani, jeden z naszych nowych towarzyszy rzucił pomysł, że obok jest druga knajpka – a w niej telewizor oraz jego babcia – która bardzo chce zobaczyć gości z zagranicy. Nie mogliśmy odmówić, więc wśród toastów i oklasków przenieśliśmy się dosłownie trzydzieści metrów dalej.
Tu było już dużo ciężej, bo jako zaproszeni goście staliśmy się klientami o statusie VIP. Na stoły pięknie obłożone ceratą wskoczyły zakąski, przysmaczki… a nawet jakaś zupa podana najwyraźniej dla pokrzepienia, bo nowi gospodarze dostrzegli pierwsze oznaki naszego kryzysu. Albańska raki – czyli tradycyjny tutejszy mocny alkohol – potrafi pozamiatać identycznie jak jego chorwacka odmiana, rakija. I choć chciałbym napisać, że kulturalnie panowaliśmy nad wszystkimi aspektami tego wieczoru, to byłoby to zwykłe kłamstwo. Nie mam zielonego pojęcia ani w jaki sposób znaleźliśmy się w łóżkach, ani o której godzinie miało to miejsce. Całe szczęście były to nasze własne, hotelowe łóżka.
Noc była długa, ale nie narzekam. Wyspaliśmy się, i żeby nieco dojść do siebie przed kolejnym dniem podróży poszliśmy pobiegać. Jakiś kilometr za Kelcyrą spotkaliśmy nawet obozujących na dziko naszych wczorajszych Australijczyków; byli pod wrażeniem, że jesteśmy w stanie biegać. Kiedy wróciliśmy z treningu każdy z nas wykąpał się, umył zęby, zjedliśmy pyszne gospodarskie śniadanie i trzeba było zacząć się pakować. I wtedy właśnie uderzył we mnie grom:
– Urwał, chłopaki, nie mam plecaka!
– Jakiego plecaka?
– No tego, co wczoraj z nim łaziłem. Miałem w nim notebooka, portfel, paszport. Wszystkie dokumenty.
– To idź poszukać, może został w knajpie – doradził Sławek.
Poszedłem najpierw do naszych gospodarzy; tam gdzie siedzieliśmy na początku imprezy. Po plecaku nie było jednak żadnego śladu, nikt nawet go nie pamiętał. Poszedłem więc do drugiej knajpy.
– Witaj przyjacielu !! – zakrzyknęli moi wczorajsi znajomi. Siedzieli niemal identycznie jak dzień wcześniej, tak jakby nie wstawali w ogóle od stolików. Spojrzałem na zegarek – była dziesiąta rano.
– Witajcie, co tam u Was? – odchrząknąłem zaglądając ukradkiem pod stoły.
Poklepaliśmy się serdecznie po ramionach, ale tego cholernego plecaka nigdzie nie było. Wróciłem do pokoju.
– I co? – spytał zmartwiony Bartek?
– Źle. Nie ma plecaka. Wszystko nieważne, nawet komputer, ale tam jest mój paszport – a za cztery dni mamy samolot.
– Weź kluczyki i sprawdź, czy nie zaniosłeś w nocy do samochodu – podpowiedział Sławek Dobra Rada.
W samochodzie też nie było plecaka, choć zajrzałem nawet do silnika. Skoro nie ma w aucie, nie ma w pokoju, nie ma w knajpach, to już sam nie wiem gdzie szukać! Z każdą chwilą traciłem nadzieję, ale moje zakłopotanie zauważyli znajomi Albańczycy. Podeszli i spytali o co chodzi:
– Zgubiłem wczoraj plecak z dokumentami.
– Nic się nie martw, znajdzie się! Tutaj u nas nic nie ma prawa zginąć, to małe miasteczko – znajdziemy!
Wróciliśmy więc do knajpy z obrusami, i po chwili nad moją zgubą debatowało już siedem osób. Kilka z nich pamiętało, że rzeczywiście byłem wczoraj z plecakiem. Potem odmeldowaliśmy się, pożegnaliśmy, i nikt nic więcej nie pamiętał.
– Rano babcia sprzątała izbę, więc jak coś zostało, to schowała. Poszła z krowami, jak wróci to się znajdzie! – wlał we mnie nową porcję nadziei jeden z towarzyszy – Nic nie ma prawa tu zaginąć, nie martw się!
Babcia jednak nic o plecaku nie wiedziała i bardzo ją to strapiło. Znowu wszyscy się naradzali, i w końcu uznali, że zawołają policjanta.
– Zaraz przyjdzie kuzyn z komendy, Ty nic się nie martw, wszystko się znajdzie. Jak trzeba, to się zawoła jeszcze kogo trzeba!
Wizja interwencji policji – choćby nawet tylko po znajomości – nieco mnie przerosła. To przecież moja wina, że zgubiłem plecak podczas libacji. A co, jeżeli leży on sobie gdzieś na widoku, i się ze mnie śmieje? Poprosiłem o chwilę zwłoki i pobiegłem ponownie przeszukać samochód. Metr po metrze, schowek po schowku – dokładnie, systematycznie, skrupulatnie – jakbym szukał szczęścia.
W oknie kamienicy pojawiły się łby moich przyjaciół. Mordy mieli uśmiechnięte, zdecydowanie zbyt wesołe. Wróciłem do pokoju szukać plecaka pod łóżkami, za kaloryferem, w łazience, pod poduszkami.
– No i co, nie ma? – spytał Sławek.
– Nie ma. Jak się nie znajdzie to zaraz z knajpy wezwą policję, tak mi obiecali.
– Jak to policję?
– Normalnie, wnuczek naszej babci jest policjantem. To dla nich sprawa honorowa; obiecali, że plecak się znajdzie.
Trochę zeszły im te uśmiechy z twarzy. W ręku Bartka zmaterializował się mój plecak.
– Masz. To za Antarktydę.
Osiem lat. Osiem bitych lat czekał cierpliwie na tę chwilę triumfu. Ale to nie jest koniec opowieści – teraz Bartek będzie się oglądał za siebie przez resztę swojego życia. Zemsta najlepiej smakuje na zimno.
Zaraz przy zachodnim wylocie głównej drogi z Kelcyry wznosi się malowniczy wąwóz – Gryka e Këlcyrës. Wysoko nad nim, na strzelistym zboczu góry Trebeshinë, znajdują się ruiny starożytnej twierdzy o niemożliwej do wypowiedzenia nazwie Sarajet e Ali Bej Këlcyrës. Kamienne pozostałości doskonale widoczne są z miasteczka i kuszą swoim malowniczym położeniem. Choć niemal wszystkie turystyczne źródła powielają informacje o iliryjskim pochodzeniu zamku (sugerując błędnie, że pochodzi on z czasów o kilka wieków poprzedzających narodziny Jezusa), to w rzeczywistości ruiny datowane są na pierwszą połowę XIX wieku. Pałac, którego szczątki można obejrzeć, został spalony przez wojska greckie… w kwietniu 1914 roku.
W tym regionie rzeczywiście panowały w III-IV wieku przed naszą erą Plemiona Iliryjskie, ale po pierwotnych budowlach z tamtych czasów – prócz lokalizacji – nie ostało się prawie nic. Dopiero następne fazy budownictwa pochodzące z III-V wieku naszej ery (a więc o 500-800 lat starsze) pozostawiły po sobie jakieś ślady. Gdzieś pomiędzy VII a XVIII wiekiem funkcjonował tutaj typowo średniowieczny zamek (choć poszlaki wskazują, że mógł być on zlokalizowany jeszcze wyżej na zboczu, bliżej szczytu), a fortyfikacje i szczątki wież widoczne obecnie wzniesiono dopiero za czasów osmańskich, czyli zupełnie niedawno.
Z braku czasu nie udało nam się niestety dotrzeć do ruin, zamieszczam więc choć krótki film z drona. Uzupełnieniem lokalnych atrakcji jest stary drewniany most wiszący przerzucony nad rzeką Vjosą niecały kilometr na wschód od miasteczka. Warto go odwiedzić, zanim zupełnie już zbutwiały nie spadnie w czeluść rzeki.
I tyle!