#Finlandia
Jak wygląda zwiedzanie Finlandii? Miłe złego początki – jak mówi przysłowie. Do Finlandii przylecieć można bardzo tanio – z Gdańska ceny lotów popularnym tanim węgierskim przewoźnikiem zaczynają się już od 60 złotych, a zwykle oscylują w granicach 100-130 złotych (w obie strony). Trudno nie ulec pokusie, prawda? Oczywiście takie ceny nie zawierają bagażu, bo za ten trzeba dodatkowo zapłacić – nawet dwa lub trzy razy więcej niż za samego pasażera. W efekcie kilogramy „człowieka” są pięciokrotnie tańsze, niż kilogramy bagażu. Taka to jest magia podróży tanimi liniami lotniczymi; bilet za 110 złotych, a bagaż za 380.
Po wylądowaniu niestety jest już tylko drożej. Tutejsze realia są takie, że taniej jest zjeść obiad w samolocie czy nawet na lotnisku (!), niż w samej Finlandii. Na dostanie się z lotniska do miasta (obojętnie, czy lądujecie w Helsinkach, czy w Turku) wydać musicie drugie tyle co na bilet – lotniska położone są zgodnie z najnowszym trendem kilkadziesiąt kilometrów poza miastami. Najtaniej wyjdzie poszukać komunikacji miejskiej, ale… tanie linie lotnicze latają raczej w godzinach wieczornych, a Finowie po godzinie piętnastej nie lubią pracować. Możecie oczywiście wybrać taksówkę – za którą zapłacicie około 250 złotych (tyle kosztuje przejazd z lotniska do Helsinek)
Za noclegi musicie zapłacić kolejne 400-500 złotych za dobę (za pokój). W tym najniższym przedziale cenowym możecie liczyć na minimalną ofertę prywatności, tańsze są już tylko hostele – a i to niewiele. Ceny większości noclegów w Finlandii liczy się w tysiącach złotych. Spędziliśmy w tym kraju osiem dni (siedem nocy), i nasze noclegi kosztowały odpowiednio: 550 + 550 + 600 +480 +440 + 230 +480 złotych. Myślicie, że te 230 złotych to dowód na to, że jednak można taniej? Cóż, niezupełnie. Pieniądze zeszły z karty kredytowej, a nocleg okazał się zamkniętym rosyjskim ośrodkiem wczasowym pośrodku odległego lasu. Jechaliśmy 19 kilometrów szutrową drogą by ostatecznie pocałować klamkę. Ale to historia na osobną opowieść.
Całe szczęście nadspodziewanie udał nam się wynajem auta na lotnisku: zapłaciliśmy 1200 złotych za siedem dni. Jest to cena na ogólnoświatowym, akceptowalnym poziomie. Miłą niespodzianką był fakt, że pomimo rezerwacji on-line najtańszego auta otrzymaliśmy… Mercedesa A180 z automatem zmiany biegów, nawigacją itd. Okazało się, że w wypożyczalni skończyły się tanie auta i musieli nam dać to, co było pod ręką – wspomnianego A180. Dalej jednak było już tylko gorzej: litr paliwa w Finlandii to w przeliczeniu na złotówki około 11-12 złotych.
Finom wysokie ceny wszystkiego jednak nie przeszkadzają. Przeciętny mieszkaniec zarabia 4500-5000 Euro miesięcznie, plus zapewniony ma zwrot kosztów dojazdu do pracy, plus pełne wyżywienie, plus opiekę całodzienną w szkołach dla dzieci, plus ich dowóz do szkoły, plus… i tak moglibyśmy „plusować” jeszcze długo.
Nic więc dziwnego, że na Finach nie robią wrażenia ani ceny lodów (w ulicznych budkach popularna „gałka lodów” kosztuje 4.5 euro – czyli ponad 20 złotych) ani kawy (kubek kawy na wynos – taki jak na stacjach Orlenu w Polsce; to koszt 12-15 euro), ani śniadań czy czegokolwiek innego. Pizza w pierwszej lepszej małej restauracji przyulicznej (bez żadnych gwiazdek Michelina) kosztuje około 200 złotych, a obiad z ziemniaczków i kotleta dla jednej osoby podobnie. Co my w Polsce wiemy o paragonach grozy!
Bilety do pierwszego lepszego muzeum czy innych atrakcji, to każdorazowo kolejne kilkanaście euro od osoby. Tylko w wyjątkowych przypadkach zdarzało się, że płaciliśmy za wstęp siedem lub osiem euro. Hotele w cenie po 550-600 złotych, czyli te najtańsze, to zwykle klitki po 14-16 metrów kw. Domki kempingowe na kempingach nad Bałtykiem kosztowały od 600 złotych w górę – a za to otrzymywaliśmy wspólną łazienkę na zewnątrz i brak jakiegokolwiek wyposażenia (poza łóżkami, stołem i krzesłami). Zaznaczyć jednak muszę, że zawsze wszystko było bardzo czyste i odnowione. Ceny noclegów spadają dopiero w głębi Finlandii, tam można wynająć od prywatnych właścicieli 40-50 metrowe ładne mieszkanie w cenach 450-500 złotych na dobę.
Przykładem wydatków może być zwiedzanie słynnej twierdzy Suomenlinna znajdującej się na wyspie kilka kilometrów od portu w Helsinkach; wstęp jest wprawdzie bezpłatny, ale trzeba do twierdzy dopłynąć niewielkim promem pasażerskim (kursuje co 20 minut). Cena biletu dwustronnego to 8 euro, a do tego wypada kupić bilety do kilku muzeów znajdujących się na wyspie. Do każdego z nich obowiązuje osobny bilet w cenie 7 euro. Nie jest źle, gdy zwiedzasz sam – ale np. z czteroosobową rodziną? Rodzinne zwiedzenie to już fortuna.
Finlandia nie ma moim zdaniem zbyt wielu ciekawych atrakcji. Wiele z nich jest naciąganych – lub jest nazywanych atrakcjami z braku konkurencji. Wstęp do parku w Dolinie Muminków to 32 euro od osoby (!) A co czeka nas na miejscu? Domek Muminków i postacie bohaterów z bajki. Niewiele jak za tę kwotę – tymczasem czteroosobowa rodzina zapłaci za tę atrakcję dobrze ponad sześćset złotych.
Finlandia to kraj, który mam wrażenie zrealizował wszystko, co chciał zrealizować. Żyje się tu bogato, dostatnio, bezpiecznie i… absolutnie nudno. Nie dzieje się nic. Nawet spotkana starsza Pani przed windą zakomunikowała nam, że mamy nie wsiadać, bo nie życzy sobie jechać z kimś i pojedzie sama. My sobie pojedziemy jak winda wróci (a winda była dla max. 18 osób). Finowie mają tak wszystko poukładane, że na ulicach jest pusto, na chodnikach jest pusto, i wszędzie indziej też jest raczej pusto. Wszyscy mają w mieszkaniach sauny, widoki z balkonowych tarasów oraz dziesiątki hektarów lasów do dyspozycji w przeliczeniu na osobę. Kraj ma zbliżoną powierzchnię do Polski, ale mieszka w nim 5.5 miliona mieszkańców; więc miejsca wystarczy dla wszystkich. Dzieci są ciche, młodzież grzeczna, a służby i urzędnicy przemili. Prawie nikt się nie uśmiecha, bo i po co?
Bezpieczeństwo to absolutny priorytet. Dlatego też wszędzie na drogach panują ograniczenia prędkości: 40 km/godzinę, 50 km/godzinę, a za miastem – 80 km/godzinę. Kierując autem można dosłownie umrzeć z nudy – wokół nie dzieje się zupełnie nic. Przez dwa dni, podczas których zrobiliśmy około 600 kilometrów, wyprzedziły mnie dwa pojazdy. DWA. I wcale nie dlatego, że jest mało aut (choć rzeczywiście jest ich niedużo niedużo – w dodatku w większości są to albo elektryki, albo hybrydy) – ale dlatego, że Finowie nie lubią wyprzedzać. Gdy ograniczenie prędkości w lesie, na prostej drodze, wynosi 60 km/godzinę i ciągnie się przez dwadzieścia kilometrów, to wszyscy jadą te 60 km/godzinę i ani trochę szybciej. Absolutna dyscyplina. Nikt nie wyprzedzi. Nikt.
Gdy w pewnym ograniczenie skoczyło do zawrotnych 80 km/godzinę, a ja zapomniałem przyśpieszyć… to wszyscy nadal jechali za mną 60 km/godzinę. Snuli się za mną jak duchy. Żadnego trąbienia czy migania światłami. Po co wyprzedzać, po co się stresować, że manewr się nie uda? Wyprzedzanie jest szalone! Można oszaleć patrząc na wypasione Tesle, Mercedesy, Volvo i Porsche – karnie jadące całymi godzinami 60 km/godzinę.
Finlandia to raj podszytu piekłem. Na wszystko jest paragraf, wszystko już ustalono, poukładano, sprecyzowano. Co najważniejsze, wszyscy to też zaakceptowali. I nie mówię, że jest tu źle: wbrew przeciwnie – jest elegancko, bezpiecznie i spokojnie. Ale żyć tutaj mimo wszystko bym nie chciał. I wiem, że nie chcę tutaj także wrócić. Finlandia to nie jest miejsce dla mnie.