Kopalnia Tytyri leży około 60 kilometrów na zachód od Helsinek, w niewielkiej miejscowości Lohja. Założono ją pod koniec XIX wieku – a dokładniej w 1897 roku. Spośród wszystkich kopalń jakie do tej pory miałem przyjemność zwiedzić była pierwszą, w której nie wydobywano ani węgla, ani srebra, ani soli. Cóż więc fedrowano w jej podziemiach? Wapień i kredę!
Wapień jest skałą osadową, powstałą poprzez składowanie związków organicznych – zarówno obumarłych roślin jak i zwierząt. Proces przemiany szczątków w stosunkowo miękką skałę zachodzi zwykle na dnie zbiorników wodnych w ramach tzw. zjawiska diagenezy. O tym wszystkim dowiadujemy się już na początku podziemnej wyprawy – z ust obowiązkowych przewodników. Przyznać muszę, że raczej trudno jest się wkręcić w tę opowieść; kto z Was marzy o szczegółowym poznaniu tego zjawiska? Ręka w górę? No właśnie…
Podróż do wnętrza kopalni zaczyna się od zakupu biletów w znajdującej się na powierzchni kasie połączonej ze obszernym stanowiskiem oczekiwania na zjazd windami. Zwiedza się oczywiście grupowo, ale grupy te nie są zbyt liczne – zwykle mają od kilku, do maksymalnie kilkunastu osób. Gdy zapłacicie już 18 euro za bilet, pozostaje tylko założyć ochronny kask na głowę… i droga w dół staje otworem.
Zjazd do chodników przystosowanych do zwiedzania przez turystów jest bardzo nowoczesny; powiedziałbym nawet – ultranowoczesny. To zasługa kooperacji kopalni z firmą KONE, która jest skandynawskim producentem wind dla wieżowców i centrów biznesowych. Współpraca obu instytucji przyniosła nieoczekiwany efekt – wybudowano głęboki na prawie 400 metrów szyb górniczy, w którym zamontowano TESTOWO najnowocześniejsze dostępne windy pasażerskie. Zjazd jest więc błyskawiczny i absolutnie komfortowy – zupełnie niepodobny do przeżyć jakie towarzyszą nam podczas wjazdu np. na Pałac Kultury i Nauki w Warszawie. Krótka przejażdżka ultranowoczesną windą to przygoda sama w sobie.
Udostępniony turystom poziom znajduje się na głębokości 110 metrów; nie jest to dużo – w Polsce zjechać możecie znacznie głębiej. Niemniej głębokość ta jest wystarczająca, by poczuć nacisk milionów ton wiszących nad nami skał. Po wyjściu z windy trafiamy na szeroki chodnik transportowy przystosowany do przejazdów najcięższych pracujących w kopalni maszyn: koparek oraz wielkich transportujących urobek wywrotek. To właśnie one – już jako eksponaty muzealne – są moim zdaniem największą atrakcją tego miejsca. Są to maszyny, które kilkadziesiąt late temu zostały wycofane z eksploatacji – ale postanowiono nie wywozić ich na powierzchnię i porzucono w tunelach. Stoją teraz wzdłuż ścian i imponują swoimi rozmiarami. Swoją drogą zawsze mnie ciekawiło, jak takie olbrzymy zostały dostarczone w dół wąskimi szybami…
Mniej zorientowane osoby być może nawet się nie zorientują, ale praca w kopalni cały czas trwa. Tutejsi górnicy przenieśli się jednak aż o trzysta metrów niżej, do wciąż aktywnych złóż. Gdy spacerujecie po kopalni to pamiętajcie, że pod Wami trwa pozyskiwanie cennego surowca: wapienia. Ma on zastosowanie nie tylko w budownictwie, ale także w naszych szkołach choćby pod postacią słynnej białej kredy do tablic. Chodnik odwiedzany przez turystów jest położony na tyle wysoko, że nie zauważycie żadnych efektów ubocznych wydobycia – nie ma tu ani kurzu, ani odgłosów odległych wybuchów. Inżynierowie i geolodzy szacują, że surowca do wydobycia w kopalni Tytyri wystarczy jeszcze na ponad sto lat!
Główną część podziemnej ekspozycji – poza wspomnianymi już wcześniej górniczymi maszynami – stanowi obszerna wystawa naukowa poświęcona historii geologicznej Bałtyku. To właśnie nasze morze w czasach ostatniego zlodowacenia zbierało na swym dnie organiczne szczątki, które utworzyły zasoby wapieni. Oglądając tablice (zarówno stacjonarne jak i multimedialne) można prześledzić historię tego akwenu: od czasów jego początków, poprzez odcięte od oceanu jezioro, aż po dziś dzień. Dla osób interesujących się geologią – raj. Dla pozostałych, no cóż… To nie Moria z jej krasnoludami i stadami głodnych goblinów!
Przedostatnią z atrakcji Tytyri są instalacje artystyczne z gatunku światła i dźwięku. Jest ich tutaj całkiem sporo, ponownie z dominującymi wszelkiego rodzaju multimediami. Te instalacje odkrywa się często w najmniej spodziewanych momentach, spacerując tunelami i ich bocznymi zaułkami. Na mnie największe wrażenie zrobiła laserowa komnata z magnetycznymi prądami; poczułem się jakbym odkrył poszukiwaną od tysiącleci Arkę Przymierza.
Ale to nie koniec niespodzianek. Kiedy wydawało mi się, że nic już mnie nie zaskoczy – dotarliśmy do najważniejszej atrakcji! Na samym końcu ponad godzinnej podróży doszliśmy… do istnie piekielnej czeluści. Za szczelnie zamkniętymi wrotami, przez które przechodziliśmy po omacku w całkowitych ciemnościach, znajduje się ogromna sztuczna pieczara. Jest tak wielka, że po zapaleniu świateł miejscami ledwo można dostrzec przeciwległe ściany – a dno jest zupełnie niewidoczne. Ta monstrualna dziura to efekt kilkudziesięciu lat pracy górników i ich maszyn. Niemal uwierzyłem, że lada moment z dna podziemnej przepaści wyłoni się Balrog – duch ognia, który przeszedł na stronę ciemności. Nie doczekałem się potwora, ale niezwykłe wrażenie zajrzenia do bezdennej studni pozostało we mnie do dziś.
Grupowe zwiedzenie kopalni trwa nieco ponad godzinę. Obiekt jest przystosowany do ruchu osób niepełnosprawnych; nawet osoby na wózkach nie będą się tutaj czuły ograniczone. Jest to także bezpieczne miejsce do zwiedzania z dziećmi – jeżeli tylko maluchy nie będą się bały chwilowo zapadających ciemności oraz głośnych dźwięków. Nie napotkają także trudności osoby cierpiące na klaustrofobię – chodniki wydobywcze są bardzo szerokie. Muzeum działa od 1988 roku, a całkowita długość tuneli to prawie 60 kilometrów; niemniej do zwiedzania udostępniono odcinek zaledwie kilometra. Jeżeli będziecie mieli kilka godzin czasu do odlotu samolotu – i będziecie dysponowali samochodem by tu dotrzeć – polecam.