Najbardziej pamiętam fakt, że maraton mi się… nie podobał. I to wrażenie niestety pozostało ze mną do dziś. Przy tak ogromnym potencjale wyspy do biegania dostaliśmy ciągnącą się przez 21 kilometrów szosę, nawrót, i powrót na linię startu / mety. Teoretycznie droga – gdy patrzy się na mapę – biegła wzdłuż oceanu – ale w rzeczywistości mogliśmy się nim delektować tylko momentami. Najbardziej jednak bolało, że raptem kilkaset metrów dalej w głąb lądu zaczynały się cudowne góry…
W 2017 roku nie miałem wiele wspólnego z biegami trailowymi i ultra; byłem typowym szosowym maratończykiem. Gdy wylądowaliśmy na wyspie i dotarliśmy do znalezionego w sieci apartamentu (o kosztach będzie w jednym z kolejnych odcinków opisujących ten wyjazd) obok sklepu spożywczego znaleźliśmy… ogłoszenie o biegu. To miał być bieg trailowy – właśnie po okolicznych górach – na różnych dystansach od ultra, przez maraton do jakiejś piętnastki. Nie uwierzycie, ale ten bieg odbywał się TEGO SAMEGO DNIA co nasz maraton…
Dziś nie zastanawiałbym się ani chwili – wyrzuciłbym maraton po szosie do kubła, i wystartował w biegu po górach. Wtedy jednak… no wtedy byłem trochę kimś innym. Szkoda mi było także już zapłaconej opłaty startowej – więc wystartowałem na szosie. I tylko z tęsknotą spoglądałem podczas biegu w okoliczne góry…
Maraton startował o 6:30 rano, i było jeszcze ciemno. Musicie wiedzieć, że Mauritius leży na południowej półkuli więc w lipcu jest tam środek zimy. To było bardzo śmieszne gdy zwiedzaliśmy wyspę: ciemno robiło się zaraz po godzinie 17:00 – a pół godziny później były już TOTALNIE CIEMNO. Gdy wstawało się o 10 rano (wakacje!!!), zjadło się spokojnie śniadanie i wyruszało na zwiedzanie w południe… to już do wieczora zostawało tylko pięć godzin… Warto o tym wiedzieć planując tutejsze wakacje.
Szybko po starcie zrobiło się jednak jasno, bo w pobliżu równika dzień wstaje błyskawicznie – i tak samo zresztą szybko zapada noc. Na starcie przegapiłem konieczność odhaczenia swojego numeru startowego u miłych Pań – całe szczęście ktoś to spostrzegł i gdy wszyscy wystartowali ja musiałem gonić skaner. Taka zabawa. Ale całe szczęście straciłem tylko minutkę do peletonu.
Największy lęk budziły u mnie temperatury – a raczej ich zapowiedzi. Wg prognoz pogody – które śledziłem jeszcze w Polsce – w dniu biegu miało być 30 stopni. Nawet wieczorem w przeddzień biegu zapowiadano 26 i tylko lekką mżawkę rano. Tymczasem w dniu biegu okazało się, że pogoda jest niemal idealna… czyli lało prawie całą trasę niczym w środku pory deszczowej. Dlatego też biegło się przyjemnie, a na mecie można było nawet zmarznąć! Ciekawe jakie było fajne błoto w tych górach na ultra…
Chyba miałem formę, bo pomimo startu z opóźnieniem na metę dobiegłem z wynikiem 3:45:44, który dał mi 22 miejsce na 124 finiszerów. Od tamtej pory tylko raz pobiegłem szybciej – dwa miesiące później w Warszawie.
Tak jak dziewczyna na mecie wręczająca medale była przecudnej urody, tak wręczany medal był okropny. Do dziś zajmuje w mojej kolekcji honorowe przedostatnie miejsce. To wesołe tym bardziej, że gdy dwa dni wcześniej rozmawialiśmy w biurze zawodów z organizatorem podczas odbierania pakietów startowych – ten oznajmił nam, że ich medale są PRZEPIĘKNE. W rzeczywistości był to zwykły okrągły kawałek drewna z ordynarnie przybitą pieczątką „Mauritius Marathon”. I tyle!
Jeżeli będziecie wybierać się kiedyś na Mauritius – dajcie znać – powiem co i jak, gdzie i za ile. Wcale nie było tak drogo jakby mogło się wydawać. A fajne noclegi można było wynająć bardzo tanio – choć to oczywiście pojęcie względne. Na szczegółowe rozliczenie kosztów musicie jednak poczekać – tak samo jak i na koniec pandemii.
Kiedyś się przecież chyba skończy prawda??