Stwierdzenie, że „Indie albo się kocha, albo nienawidzi” jest tak często powtarzane, iż urosło do rangi przysłowia. Ja Indie uwielbiam, ale piątego dnia pobytu dopadł mnie kryzys. Od samego początku dzień układał się pod górkę, a że startowaliśmy spod podnóży najwyższych gór świata, więc i pod górkę było ostro…

Ten odcinek naszej podróży po Indiach będzie nieco inny niż poprzednie. Krzywy, porwany, gubiący wątek i kierunek. Kolorowy i szary, niemy i krzykliwy. Ostry, niebezpieczny; śmierdzący i pachnący jednocześnie. Jak to w Indiach.

Wszystko zaczęło się rankiem w Dardżyling. W planie mieliśmy powrót do Siliguri, z którego następnej nocy odjeżdżał nasz pociąg do Kalkuty. O spóźnieniu się nie było więc mowy. Mieliśmy do pokonania 80 km, które dwa dni wcześniej przejechaliśmy koleją wąskotorową. Tym razem jednak, by nie powtarzać trasy, postanowiliśmy pojechać transportem kołowym – jednym z setek prywatnych busów jeżdżących po całych Indiach na wszelkich możliwych trasach. Busem planowo zdezelowanym, kolorowym i pełnym (po sam sufit) lokalnych pasażerów. 

Współdzielony bus nie polega na zapakowaniu do środka jakiejś określonej przez przepisy liczby pasażerów. Kierowca pakuje wszystkich i wszystko, aż po – bez żadnego limitu. Wyznawana zasada brzmi, że zawsze da się upchnąć kolejną osobę. ZAWSZE. Nie była to jednak dla mnie nowość, więc na takie warunki jazdy byłem przygotowany. Gorzej z Andrzejem, który przeżywał to po raz pierwszy. Ale to nie ścisk panujący w busie spowodował, że dzień zaczął się parszywie. Zdenerwowało mnie to, że zamiast miejsca do siedzenia dostałem plastikowe, obrócone o 180 stopni pęknięte wiadro, a nasze bagaże wylądowały na dachu bez żadnego zabezpieczenia. Zabrakło choćby kawałka sznurkiem. O zabezpieczenie bagaży wykłóciliśmy się dopiero po godzinie jazdy na pierwszym postoju „herbatkowym”.

Wszystko to jednak jeszcze bym zniósł (wiadro po godzinie pękło, i po prostu siedziałem w kucki na podłodze), gdyby nie to, że kierowca okazał się totalnym idiotą. Pierdolonym mordercą na szosie. Pędził swoim rozklekotanym busem sto, sto dwadzieścia na godzinę, a na każdym zjeździe (Siliguri leży dwa kilometry niżej niż Dardżyling) wyprzedzał na trzeciego: na zakrętach, na górskich serpentynach, często jadąc na czołówkę z jadącymi z naprzeciwka wielkimi ciężarówkami.

Co chwila ocieraliśmy się o takich jak on idiotów wyprzedzających także w przeciwnym kierunku. Na piątego. Ja wiem, że oni tak jeżdżą od malutkiego. Ja wiem, że tak jeżdżą tutaj wszyscy. Możecie powiedzieć, że jako człowiek cywilizowany przesadzam… że liczy się zabawa. Ale przepaście które mijaliśmy pełne były wraków busów, którym w pewnym momencie się nie udało. Widmo śmierci zaglądało mi w oczy przez trzy bite godziny. Gdybym miał ze sobą coś do picia, to na końcowym przystanku trzeźwy bym z tego busa nie wysiadł.

W końcu auto się zepsuło. Czas, który kierowca zaoszczędził na szaleńczych zjazdach, poszedł w piach. Do kompletu pasażer siedzący naprzeciwko mnie zwymiotował kolorowo, upewniając mnie w przekonaniu, że mam rację co do oceny umiejętności kierowcy. Pozostała jeszcze tylko awantura o cenę przejazdu, bo właściciel uznał, że jako zagraniczni pasażerowie możemy zapłacić potrójną stawkę. Z tej okazji wywiązała się nawet awantura pomiędzy kierowcą a innymi pasażerami, którzy stanęli w naszej obronie. Pamiętajcie: hindusi są bardzo przyjacielscy; w takiej np. Afryce żaden pasażer się za Wami nie ujmie. Nigdy.

W Siliguri trafiliśmy na jakieś lokalne święto, więc żeby kupić coś do jedzenia zeszło nam się dwie godziny marszu i poszukiwania otwartego sklepu. W kurzy, w pyle, w smrodzie. Znaczy się wiecie, ja to kocham, ale tego dnia miałem kryzys…

Ognia do cysterny dolał hotel. Nie dość, że rejestrowano nas przez godzinę, nie dość że pokój nawet jak na tutejsze standardy był brudny i lepki (czaicie jak wygląda szklanka pozostawiona w piwnicy na pięć lat?), to jeszcze przed północą w holu zaczęto odprawiać jakieś obrzędy. Na bęben, dzwon i trąbę. Bezpośrednio pod naszymi drzwiami. Kto nie wierzy – zapraszam na film.

To nawet byłoby wesołe, gdyby nie fakt, że o trzeciej w nocy mieliśmy pociąg do Kalkuty – więc na sen zostało nam tylko kilka godzin. Prawie północ, a tu bębnią, dzwonią, trąbią… Muzykowali z takim oddaniem, jakby chodziło o eliminacje do Eurowizji.

To był podły dzień. I wspaniały jednocześnie. Jak zawsze w Indiach.

Zdjęcia: Andrzej Sawiński

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z wyprawy do Indii?