Miejsce do którego dotarłem potwierdza, że drogi nie kończą się ot tak, po prostu. Czasem ich koniec jest widoczny z daleka, ale bywa i tak, że trzeba go poszukać; zadać sobie trud by go odnaleźć. Powinniśmy zasłużyć na nagrodę, bo każdy koniec drogi ma swoją historię. Historię, która wynagradza poszukiwanie.
Oglądam zamieszczane w Internecie dziesiątki zdjęć. Zdjęć, które według popularnej wiary powinny mówić więcej niż tysiąc słów. Niestety zwykle zamiast spełnienia tej obietnicy współczesne fotografie mówią tylko jedno zdanie. „To jest mój śmieszny kot”. „To jest mój mały pies”. „To jest dzisiejszy śnieg”. To są złe zdjęcia, bezbarwne. Dobre powinny przekazywać historię: opowiadać ją kolorem i rozmyciem, prowokować wyobraźnię i zmuszać do rozmów. Oglądając setki zdjęć tracę wiarę w zdjęcia. Obiecane tysiąc słów to kłamstwo.
„Horyzont ucieka Ci w lewo”, „Źle dobrałeś profil koloru skóry”, „Ładna ta modelka”
Jaką historię opowiada zdjęcie seksownej, skąpo ubranej modelki stojącej na zaśnieżonej leśnej drodze? Siedem wyrazów: „rozebrana seksowna modelka stojąca na zaśnieżonej leśnej drodze”. Zaledwie siedem. Do spełnienia obietnicy z przysłowia brakuje jeszcze dziewięćset dziewięćdziesięciu trzech.
Publikowane fotografie przestały opowiadać historię. Taki jest nasz świat, świat społecznościowych portali. Ich autorzy zafascynowani technikaliami skupiają się na programach, profilach kolorów, automatycznych dodatkach. Robiąc to gubią element, który jest najważniejszy w obrazie: opowieść. Odcinają korzeń, w którym zdjęcie powinno tkwić. Zdjęcia powstają w sposób sztuczny, nie związany z czasem, przestrzenią, wydarzeniem. Tysiąc słów zastępujemy jednym płytkim wydechem „och”. I przewijamy dalej.
Schodzę drogą w dół, ku domostwu znajdującemu się przy polu niezebranej kukurydzy. To już bardziej ścieżka niż droga, więc czuję, że zbliżam się do jej końca. Czas zatarł miejsce w którym kiedyś stała brama, przebijam się więc z trudem przez rozrośnięte pędy jeżyn. Gospodarstwo wygląda na opuszczone, i takie też jest. Ludzie, którzy tu kiedyś żyli, trwają już tylko w opowieści wiatru i w odbiciach wyszczerbionych szyb.
Wchodzę do środka, do miejsca w którym ktoś kiedyś żył. Widzę cienie przesuwające się po ścianach, słyszę ich ciche kroki. Czuję czyjś szept – echo dawno już wygasłego rytmu dnia. Gospodarstwo jest niewielkie: studnia na wodę, schody na strych, kuchnia, pokój. Opuszczona sypialnia. Otaczają mnie meble, których ktoś kiedyś używał – dziś stoją już tylko osierocone i niepotrzebne. Pośrodku łóżko na którym tkwi książeczka – pamiątka z pierwszej komunii. Na półce szklanka, wciąż po latach nosząca ślad szminki. Kieliszek, lekarstwa, porozrzucane papiery.
Dom minuta po minucie odsłania przede mną swoje tajemnice. Swoją historię. Wszędzie leżą sterty papierów porozrzucanych przez szabrowników. Szukali rzeczy drogocennych, łatwych do sprzedania – więc nie tracili czasu na dokumenty. Nie interesowała ich historia, a ona leżała na podłodze; cierpliwa, aż ktoś ją w końcu odnajdzie. Czekała latami by zostać wysłuchaną. Czekała na kogoś, to zada sobie trud schylenia się i dostrzeżenia. Historia nie boi się czasu – może czekać latami na to jedno, jedyne zaciekawione spojrzenie. Bywa, że słuchacza nie doczeka się nigdy. Bywa, że mimo całej swej cierpliwości w końcu nawet historia umiera niedostrzeżona.
Jednak nie tym razem. Ta doczeka się opowiedzenia. Podnoszę listy, papiery, dokumenty. Czytam.
Tutaj mieszkała Pan Joanna. Wraz z mężem – gdy Polska była jeszcze w objęciach socjalizmu – wyremontowali dom. To były dobre czasy, a oni byli tacy młodzi i pełni chęci życia. Kupili kolorowy telewizor, słuchali muzyki na gramofonie. Doczekali się dwójki dzieci; chłopca i dziewczynki. Może i było jak w tanim, zagranicznym filmie, ale dla nich to był ich film i ich radość. Ich życie.
Dzieci w końcu dorosły. Ale nie chciały zostać na wsi, na roli. Nie chciały, by rytm ich dnia wyznaczało poranne wyjście do stojącej przed domem studni, obrobek bydła i pielenie jeżyn atakujących każdej wiosny drewnianą bramę. Córka wyjechała do szkoły – do Poznania. A syn dalej, o wiele dalej.
Mijały lata. Każdy rok – jak wszystkie na wsi – podobny był do poprzedniego. Świat się zmieniał, ale droga wciąż prowadziła do wsi; a ze świata przychodziły pocztówki. Od rodziny, od dzieci – choć głównie na święta. Pocztówki z życzeniami wszystkiego najlepszego, szczęścia, zdrowia, pieniędzy. Niby zawsze takie same, ale jednak ważne, pisane prawdziwą ręką i niosące poczucie, że gdzieś tam daleko ktoś choć przez chwilę o nas myśli i pamięta. Wspomina.
Pewnego dnia mąż Pani Joanny zmarł. Dzieci były już dorosłe i coraz dalej. Gospodarka coraz cięższa, a sił coraz mniej. Komunizm upadł. I tylko woda w studni zawsze była tak samo rześka jak za dawnych lat. Historia odczytywana z leżących na podłodze papierów układa się w coraz smutniejszą opowieść. Konta bankowe, niespłacone kredyty, wezwania do zapłaty. Coraz więcej niezrozumiałych pism i ofert kolejnych pożyczek na chwilę tylko ratujących sytuację. Pani Joanna starała się w miarę swoich możliwości zrozumieć, spłacać, szukać pomocy. Ale monitów było tylko więcej i więcej. Po dwóch latach zastąpiły je wezwania i informacje o sprzedaży zadłużenia. Pojawiało się coraz więcej kopert z firm windykacyjnych, z parabanków. Pani Joanna układała je w stos przy nocnej lampce, notowała wieczorami który dług spłacić gdy przyjdzie emerytura.
Historia robi się ciemna, mroczna. Czuję aurę samotności. Lekarstwa, środki uspokajające, coraz bardziej szare dni i coraz rzadziej odsłaniane okna. Coraz wyższe schody na poddasze, i coraz dalej do studni – tej, która poiła Panią Joannę przez tyle lat życia. Żeby być bliżej dzieci, żeby pamiętać, żeby nie zapomnieć, wszystkie rzeczy przypominające o dawnych dobrych czasach zgromadziła pod ręką, przy swoim łóżku. Listy, pocztówki, zeszyty. Najbliżej niej – aż do samego końca tej opowieści – leżała najważniejsza książka. Zawsze pod ręką, zawsze przy niej. Książeczka z pierwszej komunii. Modlitewnik.
Jako fotograf wierzę, że przedmioty są na stałe związane z miejscem, w które rzucił je świat. Mogę odsłonić zasłonę by pozwolić wpaść do środka światłu, mogę przełożyć stronę kartki, zdmuchnąć z niej pył – by wydobyć ukryty w cieniu napis. Ale nie powinienem zmieniać miejsca przedmiotu. Ktoś kiedyś, jakimś nieodtwarzalnym zbiegiem okoliczności sprawił, że połączył się on z miejscem w którym tkwi. To połączenie stworzyło aurę. Aurę, która kryje w sobie łamigłówkę historii: spina człowieka, czas, miejsce i przedmiot – w jedno. Dla mnie jest to kompozycja nienaruszalna; jedna zmiana i aura zniknie na zawsze.
Pewnego dnia drogą ku domowi przyjechali ludzie. Jeżyny w bramie czepiały się ich spodni, próbując zatrzymać obcych. Nadaremnie. Zabrali Panią Joannę ze sobą i odjechali. Ona już nie mogła się sprzeciwić. Na bezgłowiu łóżka pozostał modlitewnik, o który nikt nie zadbał, nikt nie zapytał, nikt nie zauważył. Pozostał i do dziś leży w tym miejscu. Dzięki temu jego aura opowiedziała Wam tę historię. Tu mieszkała Pani Joanna, miała męża Stanisława, i dwójkę dzieci: chłopca i dziewczynkę. Pani Joanna. Asia.
Fotografia potrafi powiedzieć więcej niż tysiąc słów. Trzeba jej tylko dać szansę.
Lokalizacja i imiona zostały zmienione.