Na Zamek Ogrodzieniec trafiłem z nudy. Zawsze reaguję głęboką awersją na wszelkiego rodzaju „obowiązkowe miejsca do zwiedzenia” polecane przez różnorakie przewodniki – a ten właśnie zamek jest ich jednym z najbardziej ulubionych obiektów; zaraz po Wawelu, Zamku Krzyżackim w Malborku czy Zamku Książ pod Wałbrzychem. Niestety tak się złożyło, że miałem kilka godzin wolnego czasu i mogłem albo oglądać telewizję, albo zwiedzić Ogrodzieniec. Wybrałem to drugie – podobnie jak kilkaset innych osób, które na dodatek postanowiły zwiedzanie zamku połączyć z jedzeniem frytek i piciem piwa.

Bo widzicie: tak to już jest. Statystyczny turysta z Polski zawsze chętnie zwiedzi jakiś zamek, jeżeli tylko w okolicy będą dostępne schabowe, lody w pięciu smakach, piwo, widok na jakiś widok oraz parking i promenada spacerowa. Brak każdego z wyżej wymienionych elementów redukuje liczbę turystów mniej więcej o połowę. Niestety Zamek Ogrodzieniec spełnia wszystkie te wymogi z nadmiarem – a więc o panującą tutaj frekwencję i ścisk martwić się nie musicie.

Pomny podróżniczych realiów pod zamkiem stawiłem się już o godzinie 9:00 rano; by w ten sposób choć częściowo uniknąć nadmiernego towarzystwa innych takich jak ja zwiedzaczy. Niestety była sobota, więc moje nadzieje okazały się płonne: na ten sam pomysł wpadli wszyscy inni, którzy w sobotni poranek byli w stanie wsiąść za kółko.

Zamek Ogrodzieniec

Pierwszy cios spadł na mnie już na samym początku przygody, na etapie szukania miejsca do zaparkowania samochodu. Podzamcze to nieduża wioska, która jednak skrupulatnie korzysta z ruchu turystycznego: w promieniu wieluset metrów nie znajdziecie żadnych normalnych miejsc parkingowych wyznaczonych przez władze; za to naganiaczy wesoło machających czym tylko się da jest istne zatrzęsienie – każdy z nich kieruje na swój kawałek ogrodzonego podwórka, na swoje klepisko, na swoją ojcowiznę.

Przygarnął mnie sympatyczny młodzieniec puszczający w niebo muzykę disco-polo, który z uśmiechem poprosił mnie o 15 złotych w zamian za „nieograniczoną czasowo możliwości parkowania na jego podwórku”. Nie miał wydać z banknotu 50-złotowego, nie można było u niego zapłacić kartą, nie mógł też wystawić ani faktury, ani biletu – zamiast tego otrzymałem zabazgroloną długopisem karteczkę bez żadnej mocy fiskalnej. Nie miałem wątpliwości, że oto pod względem podatkowym poznałem prawdziwego człowieka – widmo.

Zrobiłem zdjęcie by zapamiętać gdzie postawiłem auto (gdyż punktem honoru każdego niemal okolicznego gospodarstwa jest prowadzenie parkingowego biznesu) – i ruszyłem na zamek. W teorii było blisko, ale czekała mnie jeszcze jedna przeszkoda: wybrukowana piękną betonową kostką festyniarska promenada z radościami i szczęściem dla każdego.

Zamek Ogrodzieniec

Od razu poczułem się jak nad Bałtykiem, choć do morza jest stąd ponad czterysta kilometrów w linii prostej; dziesiątki sklepików z pierdoniezbędnikami turysty: puchate kaczki, plastikowa chińszczyzna wszelkiego rodzaju, wiaderka, łopatki, kusze ze sznurka, miecze i włócznie z kawałka patyka. Rozumiem jeszcze te miecze i patykowatą broń białą dla dzieci – ale nigdy nie zrozumiem breloczków, dmuchanych kół do basenów, masek Spider-mana / Hulka oraz koralików umazanych tęczowym konfetti.

Atmosferę pikniku zapewniały także budy pełne frytek, lodów, napojów, oryginalnej włoskiej pizzy prosto od chłopa, z sosem tatarskim, z piwem prostu z kija i z obowiązkowym schabowym z surówką mix. Cała ta gastronomia oblepiła 400-metrową drogę prowadzącą na zamek tak szczelnie, że Podzamcze śmiało może zostać wsią partnerską Władysławowa. Miliony ludzi na świecie cierpią na brak jedzenia, ale tutejszym spacerowiczom grozi co najwyżej sraczka z przejedzenia. To logiczne; bo nie da się PRZECIEŻ (!!!) wejść na zamek z pustym brzuchem – najeść się podczas zwiedzania to obowiązek zgodny z tradycją „Czym chata bogata”. Turysta musi żreć, bo inaczej nie jest sobą; tak przynajmniej nas widzą biznesmeni z turystycznych miejscowości.

Zamek Ogrodzieniec

Zauroczony tym niespodziewanym dobrobytem zdałem sobie sprawę z tego, że oto ziszcza się sen Chin o potędze: nowy Jedwabny Szlak już działa i pompuje 24-godziny na dobę obrotowe kołatki, pluszowe gęsi, indiańskie kapelusze oraz ekologiczną chemię koloryzującą jedzenie. Urzekły mnie zwłaszcza indiańskie opaski – najwyraźniej wspomnienie jakichś epickich bitew, które toczyły się pod Zamkiem Ogrodzieniec pomiędzy plemionami Siuksów a wojami Bolesława Krzywoustego. I chciałbym napisać, że owo wszelkie zło tego świata pochodzi z Chin – ale dosłownie kilka kroków dalej stanąłem jak wryty na widok czołgu T-55 Merida, który ktoś przedsiębiorczy postawił obok drogi; oczywiście by kasować bilety za jego obejrzenie.

Gdyby i tego było Wam mało, to nie martwcie się – nie grozi Wam nuda! W bezpośredniej bliskości zamku zalęgły się jeszcze inne atrakcje rodem z Monty Pythona: malowalnia twarzy, całosezonowy tor saneczkowy (!), park miniatur „czegoś tam” oraz drugi park – tym razem linowy. A także dom strachów, którego nie powstydziłoby się Mielno.

Dla Rekinów: kliknij w obrazek, aby poznać zasady współpracy ze mną.
Zamek Ogrodzieniec

Rozgrzany do czerwoności tymi atrakcjami, z rumieńcami na całym ciele dospacerowałem się w końcu do wieńczącej deptak kasy z biletami. Przede mną trzech jegomościów targowało się z żonami, czy warto kupować bilety skoro można obok kupić kilka piw; już nawet znaleźli krzesełka – a zamek przecież i tak widać jak na dłoni. Bilety dla dorosłych kosztują 26 złotych za osobę; z jednej strony to dużo (zwłaszcza gdy przemnożymy przez kilka osób w rodzinie), a z drugiej to raptem trzy kulki lodów, które tak przecież korciły i zachęcały kilka kroków wcześniej pośrodku promenady szczęścia. W końcu Panowie rozwiązali dylemat w sposób godny Salomona: żony kupiły im bilety, a oni obiecali kupić im w drodze powrotnej watę cukrową.

Całe szczęście okazało się, że tego akurat dnia w centrum Zamku – na obszernym dziedzińcu – nie miały miejsca żadne dodatkowe okolicznościowe atrakcje. Nie było więc żadnego festiwalu tematycznego, żadnych pokazów ubrań, świateł, koncertów oraz festynu imienia jubileuszu czegokolwiek, oby kolorowego i głośnego. A że takie wydarzenia ciągle się tutaj „dzieją” przekonały mnie liczne ławeczki, sceny z nagłośnieniem, abażury z naświetleniem oraz wielkie metalowe trybuny niczym w piłkarskich centrach kibicowania. O tym, że się Dużo Dzieje informowały także rozklejone plakaty pełne terminów zapraszających na pokazy odbywające się chyba w każdy wolny wakacyjny weekend.

Zamek Ogrodzieniec

Zamek Ogrodzieniec powstał – jak na prawdziwy zamek przystało – dawno, dawno temu. I nie mówię tego złośliwie: po prostu znam sporo zupełnie nowych zamków, będących ucieleśnieniem twórczości współczesnych nam bogaczy; takich, którzy wymyślili sobie mieć własny zamek – tu i teraz, bez czekania aż się postarzy. Choćby taki zamek w Stobnicy – przez historycznych indolentów już dziś nazywany największym zamkiem w Europie. No więc ten Ogrodzieniec jest zupełnie inny; prawdziwy.

Gdzieś w otchłaniach historii, zanim Polska wstąpiła do Unii Europejskiej (a więc w okolicach XII wieku) w miejscu, w którym dziś stoi kamienny bohater mojej opowieści, stała sobie drewniana piastowska twierdza zwana Wilczą Szczęką. Nazwa mega fajna, szkoda że nie przetrwała do dzisiejszych czasów. Niestety drewniane budownictwo charakteryzowało się tym, że było dość tymczasowym rozwiązaniem – niezbyt odpornym na oblężenia. W 1241 roku przyjechali na konikach Tatarzy, ustrzelili trębacza w Krakowie i spalili tutejszą Wilczą Szczękę. To byli ci sami, którzy kilka tygodni później wytruli chemicznymi dyfuzorami w bitwie pod Legnicą śląskie rycerstwo i odjechali mordować Madziarów.

Dla wydawców: zanurz łapkę w garnku pełnym miodu i poczęstuj swoich czytelników tym artykułem!
Zamek Ogrodzieniec

W odpowiedzi na brak szacunku stepowych wojowników do tradycyjnego drewnianego budownictwa Król Kazimierz Wielki nakazał zbudować twierdzę od nowa, ale tym razem z bardziej wytrzymalszego materiału – z kamienia. Powstała w ten sposób twierdza była ładna, duża i bogata; na swoją zresztą zgubę. Czterysta lat po Tatarach przyjechali na konikach Szwedzi (choć możliwe, że większość z ich przyszła na piechotę), i spalili wszystko na popiół. Kilkadziesiąt lat później pojawili się jeszcze raz – by sprawdzić czy nic się przypadkiem nie odbudowało – a ponieważ Polacy uparcie odrestaurowywali Ogrodzieniec, to spalili ponownie. To nic osobistego; takie hobby – jak mawiali.

Trochę pożartowałem, a teraz już na poważnie. Internet pełen jest zachwytliwych opisów Zamku Ogrodzieniec, w przytłaczającej większości stanowiących nawet nie kompilację informacji z Wikipedii, ale wręcz jej odtwórcze kopiowanie. Historyków wśród turystycznych podróżników mamy wielu – no bo jak inaczej wyjaśnić fakt, że każdy kto odwiedził tutejszy zamek i zrobił kilka zdjęć telefonem czuje się w obowiązku wkleić na swoją stronę czy media społecznościowe listę zarządców zamku będącą tak nudnym tematem, że sam nie dałbym rady jej przeczytać? Myślę, że autorzy tych ambitnych opisów sami też tego nie przeczytali; toć prościej rzucić się z wieży.

Zamek Ogrodzieniec

Dlatego też nie będę się silił w tym artykule na opisanie losów Zamku Ogrodzieniec. Jeżeli Was ten temat interesuje, to w ciemno polecam opracowanie Pana Jacka Bednarka zamieszczone na stronie internetowej ZamkiPolskie.com – jest to praca obszerna, budząca zaufanie i po prostu profesjonalna; pozbawiona płytkich achów i ochów, za to oparta na naukowych źródłach. I ciekawsze niż Wikipedia.

Wbrew tej całej festyniarsko – plastikowo – chińsko – tandetnej obudowie handlowej muszę przyznać, że sam zamek bardzo mi się podobał. Warto obejść go dookoła liczącą sobie około kilometra długości ścieżką poprowadzoną wzdłuż zewnętrznej linii murów – to można zrobić za darmo. Po zakupie biletu możecie zwiedzić także zamkowe wnętrza – aczkolwiek pamiętajcie, że to nadal tylko ruina. Oczywiście w środku nie zabraknie restauracji udającej karczmę, straganów z magnesami czy przebranego za chłopa sprzedawcy miodu – ale mury są z prawdziwej, piastowskiej skały, której szwedom nie chciało się wywieźć do Skandynawii. Uzbrojeni w cierpliwość dacie radę nawet zrobić zdjęcia bez innych turystów; choć podczas licznych festynów będzie to dużo trudniejsze.

Zamek Ogrodzieniec

Na jedną z baszt można wejść; prowadzą na nią kręcone niczym lody – schody. Dobrze, że wdrapać się legalnie można tylko na jedną, bo na tych schodach momentalnie tworzą się korki. Są tablice informacyjne zawierające rozsądne opisy; ale widziałem też na własne oczy osoby czytające opis Baszty Skazańców, które… z owego opisu nic nie zrozumiały. Na tablicy jak wól było napisane: „Skazaniec [do celi więziennej] opuszczany był z wyższej kondygnacji przez otwór w stropie” – turyści przeczytali, po czym głośno zastanawiali się „Ale jak oni do tej celi byli wkładani?”. To po prostu było przezabawne; hasło matura to bzdura jest wiecznie żywe!

Od wielu lat trapi mnie przeświadczenie, że jestem osobą głęboko upierdliwą i wiecznie niezadowoloną. Zawsze głowę zawracają mi jakieś mankamenty – a jak ich nie ma, to sobie je wymyślam. I taki też byłem wracając z Zamku Ogrodzieniec, gdy starałem się ocenić to co zobaczyłem. Przecież było fajnie, więc czemu mi się nie podobało? Zrozumcie mnie dobrze: zamek jest świetny, ale oblepił się jakimś cywilizacyjnym konsumpcyjnym dramatem. Dziś – pisząc te słowa – okazało się, że nie jestem jedynym czepialskim, któremu taka renowacja zabytków nie odpowiada: oto niezwykle trafne podsumowanie, które znalazłem na wspomnianej stronie internetowej zamkipolskie.com:

Zamek Ogrodzieniec

Goszcząc w Ogrodzieńcu […] zauważam ogromne zmiany, jakie miały miejsce na zamku i w jego bezpośrednim otoczeniu, oraz wpływ, jaki wywarły one na jego walorach estetycznych, a właściwie – jak zniszczyły, zdeptały i sponiewierały legendę tej dawniej wspaniałej enklawy historycznego piękna […] W zaledwie kilka lat Ogrodzieniec stał się ofiarą własnego sukcesu. Zarządzany przez nastawionych na szybki zysk […] folgujących niewyszukanym potrzebom gawiedzi […] dziś przedstawia groteskowy, a zarazem smutny widok, jak ubrane w błyskotki dzikie zwierzę w cyrku. Kolorowe stragany z plastikową tandetą tłoczące się wzdłuż drogi prowadzącej na zamek, […] bary ze śmieciowym jedzeniem, hałaśliwy park rozrywki połykający niczym nowotwór kolejne połacie łąk, częściowo już zamienionych w parkingi, krzykliwe reklamy na murach, wszechobecny jazgot i kiczowata muzyka, a dalej kolejny zalew plastikowej tandety na dziedzińcu sprawiły, że w sezonie miejsce to niczym nie różni się od deptaka w podrzędnym nadmorskim kurorcie […] Przykre wrażenie miesza się z żenadą i refleksją, iż prowincjonalna Polska to nadal kultura disco polo bez wyższych potrzeb […]

Panie Jacku, no to jest nas już dwóch.

Dla czytelników: spodobała Ci się ta opowieść? Zrewanżuj się i postaw mi wirtualną kawę – ten sympatyczny gest zmotywuje mnie do pracy nad kolejnymi materiałami.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Kamień na Kamieniu – więcej losowych materiałów z tej kategorii:

The Polska – więcej losowych materiałów z tej kategorii: