Aby opisać ten maraton zacząć trzeba jednak od podstawowego pytania: gdzie leży Gujana Francuska? Najprościej byłoby, gdybyście teraz otworzyli mapę i sprawdzili; dzięki temu zrozumiecie zarówno dalszą część opowieści jak i docenicie cierpienia, na które narażeni są uczestnicy tego biegu. Tak się bowiem składa, że Gujana Francuska leży w północnej części Ameryki Południowej: bezpośrednio nad wybrzeżem Oceanu Atlantyckiego – tam, gdzie dżungle wciąż są dzikie, warunki pogodowe koszmarne do biegania, a na nielicznych asfaltowych drogach nadal wylegują się ogromne anakondy.
Gujana Francuska nie jest niezależnym krajem; to jeden z kilkunastu tzw. departamentów zamorskich Francji. Poza biegnącą wzdłuż wybrzeża oceanu drogą jest to teren wciąż dziki, miejscami niemal niezbadany. To gęsta dżungla o pierwotnym charakterze – trudna do przebycia, ciemna, wręcz zabójcza. Sam kosmodrom zbudowano obok miasteczka Kourou, które jest czwartym pod względem liczby ludności miastem regionu; co nie oznacza że jest ono duże: w rzeczywistości liczy sobie zaledwie 28 tysięcy mieszkańców. I to tutaj właśnie ulokowano start i metę Marathon de l’espace – Kosmicznego Maratonu.
Warunki pogodowe podczas biegu są fatalne. I nie chodzi tu o temperaturę czy przelotne, następujące po sobie co kilkanaście minut monsunowe opady deszczu; najbardziej krytyczna podczas zawodów jest panująca wysoka wilgotność powietrza przekraczająca 96 procent. Tego nie da się opisać słowami, tego trzeba po prostu doświadczyć – ci, którzy biegali już w takich warunkach wiedzą doskonale, co ów wskaźnik oznacza. Realia są takie, iż już na czwartym kilometrze biegu byłem odwodniony; nigdy nie przypuszczałem, że moje ciało potrafi w takim tempie pozbywać się płynów…
Pierwsze kilometry pokonujemy nocą biegnąc przez miasteczko. Mimo ciemności na trasie są już kibice, którzy najwidoczniej przy hałasie jaki robimy i tak nie mogliby spać. Niestety zaledwie po godzinie przejaśnia się, a pół godziny później jest już jasno. Trasa wiedzie obok Centrum Kontroli Lotów, przy aerodromie oraz licznych stanowiskach kontroli lotu – mijamy wysokie wieże najeżone radarami i antenami. Punkty z wodą obsługiwane są przez wojsko, bo cały teren jest zmilitaryzowany i posiada cechy ograniczonego dostępu. Kosmodrom to tzw. infrastruktura krytyczna, niezwykle ważna dla całego europejskiego programu kosmicznego.
O tym jak mocno chroniony jest cały obszar przekonamy się dzień później, gdy będziemy chcieli go zwiedzić. Na kosmodrom nie można tak po prostu wejść: najpierw trzeba zapisać się na wizytę, a potem czekać 48-godzin aż służby specjalne sprawdzą Waszą tożsamość i wydadzą 1-razową przepustkę.
To jednak historia na osobną opowieść; jako maratończycy nie potrzebujemy tych formalności i biegniemy wzdłuż ogrodzenia pasa startowego – jedyną asfaltową drogą przecinającą dżunglę. To najtrudniejszy – zwłaszcza dla psychiki – moment biegu. „Długa prosta” rzeczywiście jest długa, i rzeczywiście prosta. Czternaście kilometrów na zachód bez jednego choćby zakrętu czy podbiegu. Kiedy docieram w końcu do nawrotu umieszczonego przy strefach startowych rakiet Ariane (tzw. bazy startowe ELA) zrywa się ulewa. Deszcz siecze po oczach dosłownie przez pięć minut, i tak jak nagle się zaczął, tak też niespodziewanie zamiera; nie przynosi jednak ani grama ukojenia. Nawałnicę wynagradza widok na imponującą konstrukcję wyrzutni startowych rakiet; są po prostu OGROMNE.
Droga powrotna jest mozolna. Ściska mnie w żołądku, ale nigdzie nie widzę toalet dla zawodników. Walczę z lękiem pójścia „w las” za potrzebą, bo przekonany jestem, że w dżungli czekają na mnie węże, pająki i jadowite żabki. W końcu jednak poddaje się i ryzykuję – na trasę wracam żywy, w jednym kawałku.
Ostatnie kilometry to praktycznie marsz i walka z odwodnieniem. Problemem nie jest to, że nie ma wody – na licznych punktach odżywczych jest jej wystarczająco dużo. Jednak organizm nie jest w stanie wchłaniać płynów tak szybko, jak je traci; bezpieczniej więc i rozsądniej jest iść spokojnie do mety – po co ryzykować utratę przytomności? W końcu jaka to różnica: ukończyć maraton kilkadziesiąt minut wcześniej, czy kilkadziesiąt minut później?
Meta wita nas zimnym prysznicem oraz pięknymi, kolorowymi medalami. Czy było warto pokonać kilka tysięcy kilometrów, by ukończyć kolejny bieg? Było warto, i to co do ostatniego wydanego grosika. Wspomnienie o tym, jak bardzo można się spocić, ugotować, niemal dostać hipertermii… towarzyszyć mi będzie do końca życia.
Na koniec dobra wiadomość. Jeżeli spodobał Wam się ten artykuł i czujecie, że chcielibyście wystartować w Kosmicznym Maratonie, to jego kolejna edycja… już w najbliższą niedzielę, 16 marca. Biegiem na samolot!