Drogi internetowy pamiętniczku: zupełnie nie tak zapamiętałem tę rybę. Podczas mojego pobytu na wyspie Fogo rybacy wyciągnęli na brzeg istnego potwora z głębin: miał wielkie oko na gibkiej wypustce, zęby niczym sztylety, ogon krokodyla i grzebień jaguara. Był bestią mieszkającą na dnie oceanu, która tylko przypadkiem trafiła na powierzchnię – i tak to właśnie zapamiętałem. Kiedy jednak po pięciu latach otworzyłem materiały leżące na dysku komputera, czekała mnie niemiła niespodzianka…

Wyspa Fogo jest jedną z dziesięciu głównych wysp archipelagu Wysp Zielonego Przylądka. Kiedy dotarliśmy na nią jesienią 2019 roku, byliśmy początkującymi podróżnikami: mało umieliśmy, mało wiedzieliśmy, i mało było w nas żądzy poznawania. Kiedy gasło światło – szliśmy spać, kiedy droga była zamknięta – zawracaliśmy, a kiedy ktoś nam mówił, że nie czegoś nie wolno – to słuchaliśmy… nawet gdy bardzo tego czegoś chcieliśmy. Byliśmy jak małe podróżnicze dzieci.

Właściwie to niewiele pamiętam z tej wyprawy. Pobiegliśmy maraton na Boa Viście, wspięliśmy się na szczyt stratowulkanu Fogo – i to chyba tyle. Szczerze mówiąc, to nawet nie bardzo pamiętam, co robiliśmy przez kilka dni; i wcale nie dlatego, że zatrułem się skórką od pomidora. Dziś uważam, że było w nas wtedy zbyt mało żądzy i ciekawości.

Republika Zielonego Przylądka, Wyspa Fogo, Sao Felipe

Na wyspę Fogo dotarliśmy samolotem; jest tam chyba najmniejsze lotnisko jakie widziałem na oczy. Jest ono tak małe, że bagaże wyjeżdżają z taśmy już poza budynkiem – prosto na ulicę, koło taksówek, spadając wesoło na chodnik. Może je zabrać każdy kto chce, a cały proces rozładunku opiera się na zaufaniu, że nikt nic nie ukradnie.

Naszym celem na wyspie był liczący sobie 2829 metrów wysokości wspomniany już stratowulkan, ale o tym opowiem w osobnym artykule – może za kolejne pięć lat. Samo zaś lotnisko położone jest przy największym „miasteczku” wyspy, São Filipe. To ciche, nostalgiczne, niemal opuszczone miasto – napisać, że senne, to jakby nic nie napisać; to raczej sen kogoś kto zasnął i śni mu się, że śpi. Ze skromnych ośmiu tysięcy mieszkańców przez całe popołudnie spotkaliśmy nie więcej niż stu. A trochę się nachodziliśmy, bo czekaliśmy na powrotny samolot kilkanaście bitych godzin. I to wtedy właśnie spotkałem diabła.

Dla wydawców: zanurz łapkę w garnku pełnym miodu i poczęstuj swoich czytelników tym artykułem!
Republika Zielonego Przylądka, Wyspa Fogo, Sao Felipe

Zabunkrowaliśmy się w jednej z kilku czynnych kawiarenek, robiąc w niej naszą tymczasową bazę. Polegała ona na tym, że jeden z naszej trójki pilnował bagaży i pił kawę, a dwóch pozostałych chodziło po okolicy i starało się zobaczyć coś ciekawego. W Sao Filipe jest niewielki ryneczek z pomnikiem tutejszego bohatera, zwarte kwartały kolonialnej zabudowy – kolorowej, ale starej – i zasadniczo… to tyle. Jeżeli macie szczęście, to tę monotonię przerwie czasem jakiś rozklekotany samochód; uciekinier z muzeum.

W pewnym momencie zeszliśmy długim stromym klifem w dół – ku czarnej plaży, o którą rozbijały się fale Atlantyku. Na dole, po pas zanurzony w wodzie, walczył z przypływem jakiś lokals za wszelką cenę próbujący odebrać z drewnianej łodzi poranny połów. Ze względu na przybój mała łódka nie mogła dobić bezpiecznie do plaży, a port rybacki (jak później sprawdziłem) był kilka kilometrów dalej. Tymczasem na ryby czekali mieszkańcy miasta, włączając w to naszą kawiarenkę.

Republika Zielonego Przylądka, Wyspa Fogo, Sao Felipe

W końcu jedna z jego prób zakończyła się sukcesem. Chłopak chwycił podawane mu z łodzi wypełnione połowem wiadro, i przeniósł je z wysiłkiem na plażę. Pobiegł ponownie do wody i przyniósł na brzeg jeszcze dwie ryby – wielkości młodych prosiaków – które rzucił niedbale obok. Zajrzałem do wiadra z ciekawości, nie licząc na żadne niespodzianki: płotka, szczupak, jakaś śledziona wodna – co tam niby innego mogło być?

Tymczasem w wiadrze był diabeł.

Był cały czerwony, z wielkim okiem na wystającej szypułce, z groźnymi zębami i płetwą, której nie powstydziłby się nosorożec. Tak to właśnie zapamiętałem! Był martwy, co tylko upewniało mnie, że pochodzi z dna czeluści; z siódmego – ósmego – a może i jedenastego kręgu piekieł. Sukkub jak w mordę strzelił, wypisz – wymaluj podwodna bestia. Przez pięć lat byłem przekonany, że tak właśnie wyglądała ta ryba.  I dopiero dziś wieczorem przekonałem się, jak bardzo przewrotna potrafi być ludzka pamięć.

Dla Rekinów: kliknij w obrazek, aby poznać zasady współpracy ze mną.
Republika Zielonego Przylądka, Wyspa Fogo, Sao Felipe

Zjawisko pamiętania wydarzeń, które nie miały miejsca – albo nieświadomego ich przekształcania na skutek upływu czasu – ma nawet swoją naukową nazwę: to tzw. fałszywe wspomnienia. Przykładem takiego procesu są np. opowieści osób, które pamiętają jak jechały zaraz po wojnie pociągiem ze wschodnich terenów Rzeczypospolitej na ziemie odzyskane – choć miały wtedy zaledwie… kilka miesięcy. Przez wiele lat dziadkowie i rodzice opowiadali im tę historię, aż wytworzony w głowie dziecka obraz podróży stał się ich pełną rzeczywistością. W podręcznikach psychologii podaje się też inny przykład: starszy brat pyta uporczywie młodszego o to, czy pamięta jak będąc malutkim zgubił się w centrum handlowym. Po kilku latach takich rozmów dziecko rzeczywiście zaczyna przypominać sobie obrazy zagubienia… choć nigdy taka sytuacja nie miała miejsca.

I jeszcze jeden przykład. Kilkanaście lat temu w USA przeprowadzono następujący eksperyment: grupie osób pokazano ogrodzony policyjnymi taśmami kawałek pustyni mówiąc, że miała tu miejsce katastrofa komunikacyjna. I ważne: te osoby nic poza owymi taśmami nie wiedziały. Następnie bombardowano je przez kilka kolejnych lat komunikatami o tym, że wykoleił się tam pociąg, że były ofiary wśród pasażerów, że dzielni strażacy gasili płonienie itd. Kiedy po kilku latach wezwano te osoby w roli „świadków zdarzenia” opowiadały one o przewróconych wagonach, wykolejonej lokomotywie, widoku rannym. Uczestnicy eksperymentu byli przekonani, że wszystko to widzieli na własne oczy – choć te wspomnienia zostały im tylko „wdrukowane”.

I tak też było z moim diabłem z oceanicznego dna. Byłem święcie przekonany, że widziałem oko na szypułce i ogromne zęby. Nawet kolor stworzenia bardziej zapamiętałem niebieski niż pomarańczowy. Jakież więc było dziś moje zdumienie, kiedy otworzywszy plik video okazało się, że diabeł był dość zwykłą rybą; daleko mu było to zdechłego Lucyfera, Księcia Piekieł.

Trochę szkoda, bo byłby fajny film. A gdyby jeszcze okazało się, że ta ryba do mnie szeptała, że strzygła okiem i dotknęła mnie – kiedy nikt nie widział – ogonem… och, byłoby wspaniale. Każdy z Was widział w horrorach, i każdy wie, co to oznacza – piekło nigdy nie zamarza! Zarażony demonicznym wirusem pływałbym teraz pokryty łuskami w Odrze zaczajając się w szuwarach na wędkarzy; puszczałbym bulki pyszczkiem i nie miał prawa głosu. Piękna byłaby to opowieść, prawda?

Cóż, pozostało mi tylko fałszywe wspomnienie. Po powrocie do kawiarenki zafundowaliśmy sobie po kawałku pysznego, świeżutkiego, wyciągniętego prosto z oceanu tuńczyka. Był ogromny, przyniósł go na plecach „mój” rybak, a sam tuńczyk miał chyba ze dwieście kilo. To był prawdziwy potwór – ten tuńczyk, a nie rybak – w Wiśnie już od dawna takich nie ma.

Zdjęcia: Michał Zdunek.

Uwaga

Odwiedzając mój blog wspierasz istotę białkową. Moje opowieści powstają bez pomocy bzdur generowanych przez AI. Opowiadam wyłącznie o miejscach do których dotarłem samodzielnie – nie są to więc automatyczne, wyimaginowane, generatywne treści o smaku informacyjnej papki zalewające dzisiejsze media. Zastosowanie AI w dziennikarstwie to koniec sensu istnienia tego zawodu.

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Republika Zielonego Przylądka – więcej losowych materiałów z wypraw:

Wyspy – więcej losowych materiałów z tej kategorii: