Do położonego w północno-wschodnich Indiach Dardżyling (ang. Darjiling) dojechaliśmy spóźnieni. Nasz pociąg nie popisał się punktualnością, więc zamiast wczesnym wieczorem zameldowaliśmy się u celu dopiero wtedy, gdy miasto już na dobre pochłonęły ciemności. Tu i ówdzie migotały, jakby nieco speszone, uliczne latarnie – ich światło jednak bardziej podkreślało panujące ciemności niż je rozpraszało. Pomyślałem wtedy, że brakuje nam tylko Kuby Rozpruwacza; skojarzenie było tym bardziej uzasadnione, że Dardżyling w XIX wieku było w posiadaniu Anglików i wciąż swoją architekturą przypominało czasy wiktoriańskie.
Do miasta dojechaliśmy Himalajską Koleją Dardżylińską – wąskotorówką o rozstawie torów wynoszącym zaledwie 61 centymetrów (w Polsce rozstaw torów wynosi 143 centymetry, czyli ponad dwa razy więcej). Linia została wybudowana w latach 1879-1881, co w pewnym stopniu usprawiedliwiało nasze opóźnienie. Podróż popularnym wśród turystów składem osobowym zajęła nam prawie dwanaście godzin; ten czas przejazdu robi wrażenie dopiero wtedy, gdy dodamy, że długość trasy wynosiła… 88 kilometrów. Jechaliśmy więc ze średnią prędkością 7 km./godzinę. Tak czy inaczej – byliśmy spóźnieni i zmęczeni; ale też żywi i szczęśliwi.
Nie mieliśmy zarezerwowanych noclegów, lecz stacja końcowa znajdowała się w samym centrum miasta – nie przewidywaliśmy więc problemów ze znalezieniem hotelu. Rząd raczej ponurych, migotliwie oświetlających torowisko budynków szybko wskazał nam kierunek: tam gdzie są neony, zwykle są też i hotele. Weszliśmy do pierwszego z brzegu, by spytać o cenę.
– Dzień dobry. Szukamy ekonomicznego pokoju dla dwóch osób, na dwie noce.
– Mister, please, wait moment please! – odkrzyknął grzecznie portier.
– Jaka jest cena? – wykonałem palcami międzynarodowy gest przeliczenia banknotów. Jeżeli chce się zwiedzić cały świat, trzeba oszczędzać na luksusach.
– Gut price, mister, gut price.
Poszliśmy obejrzeć pokój. Wszystko było w porządku: duże łóżko, czysta pościel, akceptowalna łazienka. Cena wynosiła 1500 rupii za dobę, w przeliczeniu około 80 złotych – wraz ze śniadaniem. Zbliżała się północ, więc nie było sensu szukać dalej.
Rankiem obudziliśmy się przemarznięci do szpiku kości. Okazało się, że w pokoju nie ma żadnego ogrzewania. Liczące nieco ponad sto tysięcy mieszkańców Dardżyling leży na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów (dokładnie: 2140 metrów plus minus wysokość względna poszczególnych ulic). Ta wysokość oraz marcowa aura spowodowały, że gdy wyszliśmy na dach hotelu, przywitał nas rześki przymrozek. W dole u naszych stóp ciągnęły się malownicze wzgórza zabudowane setkami domów. Domów, które z braku przestrzeni pięły się w górę – zyskując kolejne kondygnacje wraz z każdym nowym pokoleniem wielopokoleniowych rodzin. Niestety naszych wymarzonych Himalajów nie było widać; mgła ograniczała widoczność do zaledwie kilku kilometrów.
– Zimno było w nocy, co szwagier? Zmarzłem.
– No. Trzeba zmienić hotel na drugą noc.
Ruszyliśmy w miasto. Za dnia wypiękniało, choć może trafniejsze byłoby napisać: pojaśniało. Wstępne zwiedzanie zajęło nam trzy godziny. Zmieniliśmy hotel na nieco lepszy, bardziej oddalony od stacji kolejowej – ale w podobnej kategorii cenowej. Recepcjonista zapewnił nas, że jest ciepło.
Do końca dnia pozostało jeszcze dużo czasu, więc wyruszyliśmy realizować nasz plan. Zaczęliśmy od centralnego placu, na którym znajdowały się pomniki himalaistów. To tutaj mieszkał Tenzing Norgay – Szerpa, który w 1953 roku wraz z Edmundem Hillarym zdobył jako pierwszy człowiek na świecie dach świata – szczyt Mount Everestu. Dardżyling to miejsce, z którego do dziś wyruszają liczne wyprawy w Himalaje; i czuć to na każdym kroku. Niestety niebo nadal spowite było chmurami i musieliśmy zapomnieć o zrobieniu imponujących zdjęć; krajobrazy najwyższych gór naszej planety nie były przeznaczone dla nas. Zaczęliśmy schodzić w dół, na północ od miasta – chcieliśmy dojść do słynnych plantacji tutejszej herbaty; Darjeeling Tea.
Z góry szło się lekko i przyjemnie, wręcz zawadiacko. Pełne herbacianych liści łagodne zbocza z rzadka tylko poprzecinane były wąskimi ścieżkami. Liście jak to liście – gdybym nie wiedział, że to herbata, to bym uznał je za zwykłe krzaki. Ot, zielone, niezbyt pachnące, łapiące za nogawki roślinki – jak to chwasty. Po kilku godzinach spaceru musieliśmy jednak zawrócić: oddaliliśmy się już znacznie od miasta, a droga powrotna była pod górę. To, że powrót będzie trudniejszy zrozumieliśmy w mijanej wiosce; na jednym z bardziej pionowych podejść wyprzedziła nas starsza Pani – zrobiła to z gracją nastolatki, choć w rzeczywistości była staruszką, lat około osiemdziesięciu. W przeciwieństwie do nas nawet nie sapała. Niezniszczalna.
W pewnym momencie usłyszałem muzykę; w wiosce odbywało się jakieś święto. Dźwięki dobiegały z wnętrza sporego budynku, jakby hali, położonego u wylot wsi. Do wejścia prowadziło kilkadziesiąt stromych schodów – uznałem, że warto podjąć wysiłek wejścia. Szwagier jako ariergarda pozostał na dole.
Przed budynkiem uwijało się kilkanaście kolorowo ubranych, dorosłych osób (oraz co najmniej drugie tyle dziecięcej pstrokacizny). Mieszkańcy wioski ubrani byli w koszulki we wszelkich możliwych kolorach i rozmiarach. Część w butach, część bez butów – część także bez majtek (całe szczęście bez tego elementu garderoby były tylko najmniejsze bobasy). W samym wejściu – przy odświętnie nakrytym stole, pod czerwonymi i żółtymi kwietnymi girlandami – siedziało kilku mężczyzn. Niezbyt dyskretnie zajrzałem do wnętrza i zobaczyłem zastawione jadłem stoły wokół których krzątało się około setki kolejnych osób. Wszyscy oni jedli, pili, dyskutowali. Oczywiście swoją „europejskością” momentalnie zwróciłem na siebie uwagę. Gromko wezwałem wsparcie:
– Szwagier! Wbijaj po tych schodach na górę! Jakieś wesele tu jest!
Moja umiejętność wkręcania się na wiejskie wesela sprowadza się do szerokiego uśmiechu. A może to nie wesele, tylko jakiś festyn? Na festynach wiadomo – gość jest najważniejszy, a gość zagraniczny liczy się podwójnie. Na migi spytałem szanownych jegomości czy mogę do środka. Zanim szwagier wdrapał się po schodach, już stałem przy parujących misach pełnym potraw.
Ach, czegóż tam nie było! Grzyby, kapustki, mięs kilka rodzajów. Na gorąco, na zimno – do wyboru. Zupy, klopsy, pierożki i zawijasy. Warzywa, owoce, gorące napoje. W przekonaniu o tym, że trafiłem na lokalny festyn, utwierdziło mnie spostrzeżenie, że przy kotłach z jedzeniem stały kucharki – które z wielką radością zapraszały mnie do skosztowania potraw. Wyglądało to niczym kulinarne pokazy Kółka Gospodyń Wiejskich. Byliśmy głodni jak wilki, więc żadna ilość serwowanego poczęstunku nie mogła nas przerazić. Dostaliśmy osobny stół, na którym wylądowało WSZYSTKO. Goście zagraniczni – wiadomo – liczą się podwójnie!
Byłem w połowie wielkiej misy pierogów, gdy szwagier zapytał półszeptem:
– A spytałeś co to za uroczystość?
– No kurna, jakiś festyn jest! Jedz nie gadaj, nie szukaj przepaści.
– Ale zobacz, trochę to dziwne. Tak za mało wesoło tutaj im wszystkim.
– Za mało wesoło? – Rozejrzałem się. Rzeczywiście najbardziej rozbawieni byliśmy my oraz kucharki. Coś zaczęło do mnie docierać: ten festyn był taki… niesymetryczny. Pomimo uśmiechów goście faktycznie niezbyt kwapili się do radości.
Trzeba było sprawę rozwiązać, poszedłem więc popytać. Najpierw zrozumiano, że chcę więcej jedzenia – i dostaliśmy dokładkę. Potem padło podejrzenie, że może nie chcemy jeść mięsa? A może zgubiliśmy się, i potrzebujemy pomocy? W końcu ktoś pobiegł zawołać kogoś ważniejszego. Podeszły do mnie cztery miłe dystyngowane osoby, wybijające się z tłumu „porządniejszym” ubraniem.
– Witajcie goście.
– Dzień dobry, wspaniała uroczystość, dziękujemy za przyjęcie!
– Dzień dobry. Skąd jesteście?
– Z Polski. Z Europy. Zwiedzamy Wasz piękny kraj, dziękujemy za gościnę.
– Ciesze się, że jesteście naszymi gośćmi. Usiądźcie proszę, coś może zjecie?
– Dziękuję, już wszystko mamy. Już nas poczęstowano – wskazałem palcem na szwagra, który pochłaniał właśnie wielką kapustę nadziewaną jakimś zielonym roślinem.
– A co to za okazja, to Wasze piękne święto? Wesele? Ceremonia?
– To stypa – odpowiedziała moja rozmówczyni – Moja babcia umarła i dzisiaj był pogrzeb.
Zatkało mnie zupełnie. Utknąłem z otwartymi szeroko ustami. Szwagier wyhamował w połowie naleśnika. Nokaut.
Zrobiłem to, co podpowiadało mi serce. Niewiele myśląc objąłem silnie moją rozmówczynię i przytuliłem do siebie. Nie myślałem o żadnych tabu, zwyczajach, różnicach kulturowych. Teraz zatkało nie tylko mnie, ale i wszystkich w okolicy. W Indiach mężczyźni nie mogą dotykać obcych kobiet, a tym bardziej nie mogą ich przytulać. „Mam to w dupie” – zdążyłem jeszcze pomyśleć.
Dziesięć minut później schodziliśmy po schodach w dół, ponownie w drodze do miasta. Żałobnicy machali nam na pożegnanie – i wbrew popełnionemu faux-pas odchodziliśmy chyba dobrze wspominani. Przed nami było jeszcze kilka kilometrów stromej drogi, a słońce już ciemniało. Objedzone brzuchy raczej nie pomagały w spacerze pod górę; mimo wszystko lepiej jednak wspinać się najedzonym, niż głodnym.
Po chwili usłyszeliśmy jadące za nami auto. Zatrzymało się, i przez uchylone drzwi zobaczyliśmy jednego z naszych współbiesiadników.
– Daleko macie, wsiadajcie.
– Dziękujemy, ale dojdziemy.
– Jestem z pogrzebu. Wsiadajcie. Trzeba Was podwieźć. Przed nocą na nogach nie dojdziecie.
Czterdzieści minut później (i pół kilometra wyżej) przywitały nas uliczne ogniska, które mieszkańcy Dardżyling rozpalali na chodnikach by ogrzać się przed mroźną nocą. Miasto pełne było sprzedawców ryb i warzyw. Zagrzaliśmy ręce nad jednym z takich ognisk, przy młodej dziewczynie, która nieco speszona zrobiła nam miejsce obok siebie. Zmęczeni dowlekliśmy się szczęśliwie do hotelu. Plecaki ciążyły niemiłosiernie, buty uwierały, a napchane żołądki upominały się o ubikację.
Hotelowy pokój ponownie przywitał nas słodkim chłodem; nie było więcej niż pięć stopni na plusie. Po drodze kupiliśmy piwo, jednak było tak zimno, że nie byliśmy go w stanie wypić – palce zamarzały na butelce. Recepcja była pusta, nie było nawet komu się pożalić.
– Zimo szwagier, co?
– No zimno. A miało być ciepło.
Wtedy wpadłem na kolejny genialny pomysł tego dnia. W pokoju nie mieliśmy żadnego ogrzewania, ale… mieliśmy czajnik. Nalaliśmy do niego wody i zaczęliśmy ją gotować. Przez otwartą pokrywę gorąca para wydostawała się ciepłą chmurą pod sufit, i po kilkunastu minutach zrobiło się jakby przytulniej. Zakopaliśmy się głęboko pod znalezionymi w szafie kocami. Dolaliśmy jeszcze wody do czajnika, ponownie włączyliśmy go na gotowanie, i poszliśmy spać.
Nastał ranek. Zaufajcie mi, lepiej uczyć się na czyichś błędach: nigdy, przenigdy nie ogrzewajcie lodowatego pokoju wrzątkiem z czajnika. Dzień przywitał nas skraplającą się na suficie lodowatą parą. Wszystko było zmrożone. Wilgoć, którą wyprodukował czajnik, przesiąkła przez ubrania, bagaże, ręczniki i pościel. Nie dość, że dygotaliśmy z zimna, to jeszcze wszystko wokół nas było mokre. W nocy pokój zamienił się w wilgotną jaskinię.
Poszedłem do recepcji zrobić karczemną awanturę. Recepcjonista najpierw się zdziwił, a potem wytłumaczył mi, że przecież mogliśmy zamówić grzejnik elektryczny do pokoju. Koszt ogrzewania to dodatkowe 10 złotych za dobę – pokazał mi palcem niedbale wiszącą na ścianie kartkę papieru. Farelka to po angielsku heater, warto zapamiętać.
„Heater 200 rupees, available from reception„
Zjedliśmy śniadanie. Zaczynał się kolejny dzień naszej pełnej przygód podróży po Indiach.