Przed wyjazdem do Egiptu starałem się na (ile to możliwe) zminimalizować czerpaną z Internetu wiedzę o rejsach wycieczkowych po Nilu. Chciałem móc doświadczyć tego przeżycia z otwartą głową; bez zbędnych uprzedzeń i oczekiwań. W dużym stopniu to się udało, choć z częścią podstawowych informacji i tak musiałem się zapoznać jeszcze w Polsce. Znałem więc trasy rejsów oraz ich orientacyjne ceny. Przeczytałem także o zasadach dokonywania rezerwacji, o metodach płatności oraz o tym, na jakie atrakcje podczas podróży można liczyć.
Wraz z przyjaciółmi wybraliśmy bardziej popularny kierunek, czyli podróż w dół Nilu – z południa na północ (możliwe są także rejsy w drugą stronę). Wyruszaliśmy z Asuanu, z miasta położonego na południu Egiptu i znanego głównie z tzw. Wysokiej Tamy Asuańskiej. Ten ogromny obiekt hydrotechniczny przecina Nil na dwie części, a zbudowany został w latach sześćdziesiątych minionego stulecia. Tama uregulowała rzekę w sposób niemal dla niej zabójczy – za jej sprawą zakończyły się sezonowe wylewy Nilu i najdłuższa rzeka naszej planety została ujarzmiona. Ale o tym w osobnej opowieści…
Liczący ponad dwieście tysięcy mieszkańców Asuan leży 900-kilometrów na południe od Kairu i jest jednym z głównych portów rzecznych Egiptu. Dotarliśmy do niego pociągiem bezpośrednio ze stolicy Egiptu, co samo w sobie było wielką przygodą. Ze względu na dalsze plany na rejs Nilem mogliśmy przeznaczyć maksymalnie cztery dni.
Jak zarezerwować rejs po Nilu?
Rezerwacji rejsów dokonuje się zazwyczaj za pośrednictwem internetowych biur podróży: zarówno lokalnych, jak i globalnych. Takie rozwiązanie miało dla nas jednak trzy poważne minusy. Po pierwsze: podczas rezerwacji należy podać dane karty kredytowej, z której na 48-godzin przed planowanym wyruszeniem w rejs zostaje bezzwrotnie pobrana cała kwota transakcji. My jednak nie wiedzieliśmy którego dnia uda nam się dotrzeć do Asuanu; nasza 6-osobowa grupa zjeżdżała do Egiptu partiami, a na dodatek planując dojazd kolejami żelaznymi nie mieliśmy zaufania do ich punktualności. Kilkugodzinne opóźnienie pociągu mogło spowodować, że nie zdążymy na statek. A statek przecież nie poczeka.
Przeglądając w internecie oferty rejsów zwróciłem także uwagę na obecne w regulaminach zastrzeżenia, że zdjęcia prezentujące statki są wyłącznie poglądowe: jednostka, którą ostatecznie wyruszymy w rejs, zostanie nam przedstawiona dopiero na 24-godziny przed wypłynięciem z portu. Przypominało to kupowanie przysłowiowego kota w worku: jaki sens jest w przeglądaniu ofert, skoro i tak wszystko może ulec zmianie w ostatniej chwili bez względu na to, czy nam się to podoba, czy nie? To był drugi element, który zniechęcił nas do zrobienia rezerwacji z wyprzedzeniem.
A jaki był trzeci powód? Korzystanie z ofert biur podróży wydaje mi się czymś, co zawsze psuje aromat egzotyki samodzielnie organizowanych wypraw. Gdzie w takiej podróży miejsce na ekscytację? Gdzie niespodzianki, gdzie targowanie się o cenę, gdzie zapach prawdziwej przygody? W biurach podróży dostaje się wszystko na tacy. Ostatecznie postanowiliśmy szukać rejsu samodzielnie na miejscu, po przyjechaniu do Asuanu.
Naszym głównym zmartwieniem było: czy tego samego dnia – kiedy przyjedziemy – będą wyruszały z Asuanu jakieś rejsy? Czy na statkach będą wolne miejsca? Nie mogliśmy sobie pozwolić na kilkudniowe czekanie na rejs – do Asuanu przyjeżdżaliśmy w poniedziałek w południe, a w czwartek musieliśmy być już w Luksorze.
Pociągiem dojechaliśmy do Asuanu spóźnieni zaledwie o dwie godziny. Od razu udaliśmy się pieszo nad brzeg Nilu: jeżeli zamierzacie szukać statków, to zgodnie z logiką powinny one znajdować się nad rzeką. I rzeczywiście – były! Sznur cumujących rzecznych „krążowników” – jak nazwałem je w swoich myślach – ciągnął się przez ponad kilometr. Te specjalnie zaprojektowane pod potrzeby turystów statki mają po 60-70 metrów długości, i maksymalnie 14.5 metrów szerokości. Wymiary wynikają z rozmiarów śluz, które jednostki muszą pokonywać podczas rejsu; pod względem rozmiarów wszystkie statki są więc z grubsza takie same.
Każdy ze statków ma także podobną liczbę pokładów; dolne przeznaczone są na silniki i pomieszczenia dla załogi. Środkowy pokład to recepcja z restauracją, a najwyższe zajmują kajuty pasażerskie. Na samej górze znajduje się otwarty pokład widokowy, tzw. słoneczny. Mieszczą się na nim bary – oraz w zależności od klasy statku – baseny, spa i miejsca do opalania. Łącznie na „krążownikach” znajduje się po 50-60 kabin pasażerskich mogących pomieścić jednorazowo od 80 do 120 osób (plus załoga)
Zaskoczeniem była dla mnie duża liczba oczekujących jednostek. Jak szybko policzyłem, wzdłuż nabrzeża w Asuanie stało około pięćdziesięciu gotowych do wypłynięcia statków! Cumowały po dwa lub trzy w jednym rzędzie, przytulone do siebie burtami i spięte łańcuchami. Nasze zmartwienie o brak statków stało się nieaktualne.
Czekała na nas jednak niespodzianka. Okazało się, że rejsowe statki nie działają tak jak nam się to wydawało; nie można wejść na ich pokład i zapisać się na rejs. Oczywiście znajduje się na nich recepcja, jednak służy ona pasażerom, którzy mają już zarezerwowaną podróż. Poinstruowano nas, że musimy udać się do agenta lub agencji, i tam dokonać stosownej rezerwacji. Jak wygląda to w praktyce?
Przed zacumowanymi statkami cały czas trwa ruch. Nabrzeże patrolują „doradcy klienta”. Jeżeli nie masz rezerwacji na rejs, to każdy z nich w ciągu pięciu minut potrafi sprowadzić agenta zajmującego się sprzedażą wycieczek. Jeden z takich agentów przedstawił nam kilka propozycji i zrobił to, na czym nam najbardziej zależało – zaprowadził na konkretny statek i pokazał czekające na nas kajuty. Dzięki temu nie kupowaliśmy kota w worku.
Rola agentów jest dużo większa; nie odpowiadają oni jedynie za sprzedaż rejsu. Statki funkcjonują jako pływające hotele – goście mają do dyspozycji pokoje, restaurację z pełnym wyżywieniem oraz wszystkie atrakcje znajdujące się na pokładach: sklepy, basen, pokład słoneczny. Tym, co odróżnia statek od zwykłego hotelu jest tylko to, że o określonych godzinach odpływa on z nabrzeża i płynie do kolejnego portu; a tam ponownie przybija do brzegu na ściśle określony czas.
Można oczywiście spędzić cały rejs siedząc na statku, ale trzeba pamiętać o tym, że przez większość czasu stoi on w kolejnych portach. A przecież zwiedzanie Egiptu połączone z rejsem po Nilu nie polega na bezustannym patrzeniu się za burtę! I tutaj z pomocą przychodzą agenci. Zaplanują Wam wszystkie atrakcje: wycieczki, transport do zabytków itd. Są standardowe plany, ale można je dowolnie modyfikować – pierwszego dnia takie zabytki, drugiego takie, a trzeciego takie. Z agentami ustala się o której godzinie przyjedzie po Was bus bądź przewodnik. Możecie wybrać, czy do konkretnego zabytku chcecie jechać taksówką, konną bryczką czy może przespacerować się pieszo? Wszystko zależy od odległości zabytku od portu.
Wygląda to nieco skomplikowanie, ale działa w bardzo prosty sposób. W każdym porcie agent ma swoich współpracowników, którym przekazuje informację: o której godzinie, z jakiego statku oraz z której przystani mają oni odebrać turystów. I wbrew naszym obawom wszystko działało: dwa dni później – i 200 kilometrów dalej – gdy tylko statek przybijał do kolejnego nabrzeża, o wskazanej godzinie z dokładnością szwajcarskiego zegarka czekał na nas „ktoś”. Wystarczyło, że staliśmy przy recepcji, a na podstawie obowiązkowego skanu naszych paszportów pobranych podczas podpisywania umowy lokalny przewodnik nas rozpoznawał… i już!
Plan zwiedzania zależny od długości podróży. Trasa rejsu oczywiście jest zawsze taka sama – Nil od Asuanu aż do Kairu nie ma żadnych odnóg, więc jedyną różnicą może być tylko kierunek podróży: z prądem rzeki lub pod prąd. Do wyboru są trzy podstawowe opcje: rejs 3-dniowy, 4-dniowy oraz 7-dniowy. Dwa najkrótsze rejsy są najbardziej popularne: statki płyną wtedy z Asuanu do Luksoru (lub w przeciwnym kierunku). Rejs 4-dniowy różni się od 3-dniowego liczbą nocy spędzonych na statku: macie po prostu o jeden dzień więcej na zwiedzanie, a statek zatrzymuje się w portach na nieco dłużej. Natomiast podczas rejsu tygodniowego statki nie kończą podróży w Luksorze, tylko płyną dalej, aż do Kairu. Ponieważ statki pływają wahadłowo w obu kierunkach, to oczywiście można wsiąść także w Kairze, i wysiąść w Luksorze czy Asuanie – by następnie wrócić do Kairu np. samolotem.
Jak wygląda podróż statkiem po Nilu?
Na nasz statek weszliśmy w poniedziałek o godzinie 14:00. Zakwaterowanie było błyskawiczne, a kabiny – wcześniej już przez nas sprawdzone – wygodne i czyste; wyposażone w duże łóżka, pościel, telewizor i ładną łazienkę z prysznicem – turystyczne eldorado. Duże okno wychodziło bezpośrednio na płynący kilka metrów poniżej Nil. Jednym słowem – bajka.
Niemniej… utknęliśmy. Statek odpływał dopiero we wtorek późnym popołudniem, przed nami było więc aż 27 godzin „parkowania” w porcie. Na szczęście przystań w Asuanie znajduje się w samym centrum miasta, wystarczy przejść na drugą stronę ruchliwej ulicy. Nie mogliśmy narzekać na nudę dzięki „naszemu” agentowi: jeszcze tego samego dnia zorganizował transport do położonej na wyspie Świątyni Phile (po drodze odwiedziliśmy Tamę Asuańską). Koszt wycieczki to – nie zgadniecie – zaledwie 2 dolary od osoby. W ten sposób zagospodarowaliśmy popołudnie i wieczór.
Na wtorkowy ranek zaplanowany został wyjazd do słynnej świątyni Abu Simbel (będzie o niej osobny artykuł). Znajduje się ona tuż przy granicy z Sudanem – 275 kilometrów na południe od Asuanu. Ze względu na tę odległość wyjazd autokarem miał miejsce już o godzinie 4 rano; na statku zamiast śniadania dostaliśmy tzw. suchy prowiant. Zwiedzanie świątyni zajęło nam cały poranek i południe; o godzinie 15:00 byliśmy z powrotem na statku. Czekał na nas cierpliwie na swoim miejscu. Tak minęła pierwsza doba rejsu Nilem – bez odbijania z przystani…
W końcu na dwie godziny przed zachodem słońca rzucono cumy, nasz statek ruszył w rejs. Nie tylko my odbijaliśmy od brzegu; tuż za miastem uformował się pośrodku rzeki istny konwój kilkunastu takich samych, niemal identycznych jednostek płynących jedna za drugą w odstępach 100-200 metrów. Potężne silniki napędzały turbiny, które wydalając chmury spalin obracały śruby napędowe. Szybko zapadające ciemności przerwały nam niestety podziwianie rzeki.
Gdy obudziliśmy się następnego dnia – była środa rano – okazało się, że jesteśmy już w kolejnym porcie. Poranek zajęło nam zwiedzanie zabytków starożytnego Egiptu położonych po obu stronach rzeki; w międzyczasie stołowaliśmy się na statku, co okazało się sporym kłopotem ze względu na jego ilość. Jedzenie było dobre, i było go dużo; muszę też pochwalić załogę, która była przesympatyczna. Czas mijał szybko, a my ponownie płynęliśmy środkiem potężnego Nilu. Mijaliśmy wioski i miasta ściśle przytulone do brzegów tej życiodajnej rzeki. Co chwila machaliśmy do rybaków ciągnących sieci.
Niestety Nil w dużej części jest już rzeką zindustrializowaną; brzegi pełne są fabryk, osiedli, dróg i stoczni. Tylko od czasu do czasu widać dziką, pierwotną strukturę Doliny Nilu – pełną zielonych pól uprawnych, palm i wznoszących się w oddali malowniczych pustynnych wzgórz oznaczających granice doliny. Jeżeli szukacie natury i spokoju, to wzdłuż Nilu – pomiędzy Asuanem a Kairem – trudno będzie Wam to znaleźć.
W środę przez większość dnia statek płynął wciąż naprzód, nie zatrzymując się nigdzie. Czas spędzaliśmy na górnym pokładzie kąpiąc się w lodowato zimnej wodzie w basenie (był początek stycznia!) i obserwując inne statki płynące przed nami, za nami oraz obok nas. W jednym z mijanych portów naliczyłem… kolejnych osiemdziesiąt takich samych jak nasza jednostek – karnie stojących przy zatłoczonych nabrzeżach. Ile jest ich w całym Egipcie? Podejrzewam, że setki. Dwieście? Trzysta? Może czterysta? Wszystkie statki wydzielały słupy spalin tworząc obraz daleki od wizji romantycznego rejsu. Nie tak sobie wyobrażałem najdłuższą rzekę świata.
W miejscowości Esna znajduje się próg wodny zmuszający „krążowniki” do skorzystania z potężnej śluzy. Na rzece zrobił się ogromny korek – czekając na swoją kolej spędziliśmy trzy godziny pośrodku brzydkiego miasta, wśród spalin wydobywających się z sąsiednich jednostek. Urozmaiceniem tego czasu byli lokalni sprzedawcy, którzy na swoich malutkich drewnianych łódkach podpływali do wysokich na dwadzieścia metrów burt i starali się sprzedawać turystom swoje towary. Z rozmachem ciskali w górę zapakowane w foliowe worki obrusy, chusty, posążki – po ich obejrzeniu należało albo je odrzucić do kupców, albo włożyć do woreczka pieniądze. Muszę przyznać, że jest to widowiskowy i pomysłowy sposób na handel, ale bardzo ciężki i monotonny. Wielki szacunek dla tych ludzi.
Nim się obejrzeliśmy ponownie zaczęło się ściemniać. Choć była dopiero środa wieczór, zbliżaliśmy się do Luksoru. To był nasz koniec podróży! Pozostała nam ostatnia noc na statku, a w czwartek do południa należało opuścić jednostkę. W restauracji ponownie najedliśmy się po same uszy…
Luksor zwiedzaliśmy już samodzielnie, bez pomocy naszego agenta. Miasto jest duże i bezpieczne, a odległości pomiędzy najsłynniejszymi zabytkami możliwe do pokonania choćby tuk-tukiem. To jednak także historia na osobną opowieść.
Ile kosztuje rejs po Nilu?
Pomimo, że na statku spędziliśmy trzy dni – to łącznie płynęliśmy tylko przez kilkanaście godzin. Trudno mi powiedzieć Wam, ile kosztuje taka przyjemność. Oferty zamieszczone w internecie są bardzo zróżnicowane: cena zależy od klasy statku (4- lub 5-gwiazdek), długości rejsu, terminu oraz planu zwiedzania oferowanego przez biuro turystyczne. Przy czym warto pamiętać, że wyższa cena nie oznacza automatycznie wyższego standardu statku – gwiazdki bywają „teoretyczne”. Organizując wszystko samodzielnie zapłaciliśmy po 235 dolarów od osoby (w tej cenie były już wycieczki), a podobne oferty kupowane przez internet oscylowały w granicach od 275 do 450 dolarów od osoby. Ceny kupowane w biurach podróży w Polsce potrafią wzrosnąć dwukrotnie. Chociaż muszę też wspomnieć o tym, że spotkaliśmy na statku rodaków, którzy kupili cały wyjazd do Egiptu w Polsce w okolicach 3000 złotych / od osoby – wraz z przelotami, tygodniowym pobytem w Hurghadzie i rejsem po Nilu. Czy to możliwe? Wydaje mi się, że mogła to być jakaś posezonowa promocja, bo cena była rzeczywiście niesamowicie atrakcyjna.
Czy warto?
Warto, ale pod jednym warunkiem – że jest to Wasze marzenie. Jeżeli Nil jest dla Was tylko jedną z setek innych rzek, jeżeli o Egipcie wiecie tyle, że leży w Afryce i jest tu dużo piasku – i ta wiedza Wam wystarcza – to spokojnie rejs po Nilu możecie sobie darować. Po obejrzeniu dwóch świątyń uznacie, że wszystkie są takie same, a śmieszne rysunki którymi pokryte są ich ściany – szybko się wam nudzą. Baseny na statkach są mniejsze niż ich odpowiedniki w ośrodkach wypoczynkowych nad Morzem Czerwonym. No i nie ma gdzie pójść na spacer kiedy statek płynie! Szerze mówiąc, to rejsy polegają głównie na pośpiesznym zwiedzaniu wszystkiego co znajduje się w okolicy portów; na wstawaniu w środku nocy i ciągłym podjeżdżaniu busami. Jeżeli do Egiptu wybieracie się by wyleżeć swoje ciała na słońcu – dzierżąc dzielnie w dłoniach drinki z palemką – to rejs statkiem nie jest Wam do niczego potrzebny.
Jeżeli jednak jesteście zwolennikami aktywnego wypoczynku; nie przeraża Was wizja zrywania się podczas urlopu o czwartej nad ranem z łóżka i chodzenia od jednego zabytku do drugiego – statek wydaje się fajnym pomysłem. Zapytajcie jednak siebie: czy jeżeli traficie na statek niższej klasy, nieco stary i butwiejący, z wyleniałą wykładziną i szarymi oknami – to uznacie urlop za nieudany? Czy poczujecie się wtedy nieszczęśliwi? Według nie tylko mojej opinii – nikt Wam nie zagwarantuje luksusu: statek dostaniecie losowy. Takie chybił – trafił.
Musicie też wiedzieć to, czego ja dowiedziałem się dopiero na miejscu. Nil jest pełen statków pędzących w dół lub górę rzeki dzięki spalinowym silnikom. Nie ma to nic wspólnego z ekologią. Rejs nie jest romantyczną podróżą wśród nieokiełznanej natury: Wielka Tama Asuańska ostatecznie przetrąciła rzece kręgosłup. Nawet piękne feluki – tradycyjne egipskie łodzie żaglowe – są replikami napędzanymi nie przez wiatr, a przez silniki. Zwykle żagiel zwisa luźno wyłącznie jako ozdoba, a silnik pracuje na pełnych obrotach. Normalny jest także widok takich turystycznych pseudo-żaglowców ciągniętych przez barki i holowniki. Feluki rankiem płyną z prądem udając żaglowce, a wieczorem są holowane na linach – po kilka na raz – z powrotem w górę rzeki. To absurdalna atrakcja, budząca jednak zachwyt turystów. To plastikowa cepelia niczym Statek Piratów w Gdańsku.
Jest też jeszcze jedna rzecz związana z podróżą po Nilu. Podczas rejsu czułem się izolowany od prawdziwego Egiptu i prawdziwych Egipcjan. Wysokie burty statku stanowią nieprzekraczalną granicę dla tutejszych mieszkańców, dla ich kultury i kolorytu. Podczas rejsu nie widać prawdziwego kraju Faraonów: widać tylko przycięte pod turystów przedstawienia. To tak, jakby zwiedzić Polskę podczas przelotu balonem.
Czy więc było warto? Moim zdaniem mimo wszystko tak. TAK – i to dużymi literami.