Podczas wędrówki po południowym Kaukazie pewnego razu zawędrowaliśmy do Nachiczewanu. To niewielkie miasto położone na terenie Azerbejdżańskiej enklawy graniczącej od północy z Armenią, a od południa z Iranem. Dostać się tutaj można wyłącznie drogą lotniczą z Baku, choć w teorii można to zrobić także lądem przez Iran lub Turcję – z którą to enklawa posiada krótką, zaledwie 5-kilometrowej długości granicę.
Gdy wysiądziecie na lotnisku z samolotu spójrzcie na wschód – dostrzeżecie samotną górę oddaloną od Was o dwadzieścia jeden kilometrów. To İlandağ – według lokalnej tradycji Góra Noego. Nazwa intryguje, więc w zaledwie kilka godzin po przybyciu do Nachiczewanu dotarliśmy do jej podnóża. Wyniosły szczyt leży pośrodku zupełnie niemal płaskiej równiny, co dodatkowo podkreśla jego wielkość. Wierzchołek İlandağ osiąga wysokość 2415 metrów n.p.m. i wznosi się równy tysiąc metrów ponad otaczający go teren. To wulkaniczny ostaniec, trzpień jeszcze większej góry zerodowanej do dzisiejszego kształtu przez miliony lat deszczów i wiatrów.
Zaledwie pięć kilometrów od İlandağ leży wioska Kirna. Spragnieni i głodni przysiedliśmy w niewielkiej restauracji by podziwiać widok; choć nazwanie restauracją tego miejsca jest zdecydowanie na wyrost – raptem trzy drewniane stoły, kilka krzeseł, oraz właściciel będący jednocześnie kucharzem, kelnerem i ochroniarzem. Siedzący przy stołach mężczyźni zajmowali się grą w domino, oddawali się temu zajęciu z tak dużym zaangażowaniem, że niemal nie zauważyli naszej obecności. Czekając na zamówiony placek skorzystaliśmy z nadarzającej się okazji i po chwili dołączyliśmy do gry.
Dwa pierwsze rozdania przegrałem z kretesem, ale gdy w trzecim zupełnie przypadkiem zwyciężyłem, głowa jednego z graczy uniosła się, a ja spojrzałem w czarne niczym heban oczy.
– Kim jesteście przyjezdni i czego tu chcecie?
– My z Polski, przyszliśmy zobaczyć Górę Noego.
Towarzysze mojego rozmówcy wstali i niemal ostentacyjnie przesiedli się innego stolika.
– Wygrałeś ze mną w domino. Nikt tego nie dokonał od czasów upadku komunizmu. Znasz stawkę gry?
– Nie znam – wydukałem jednocześnie zmieszany, zaskoczony i zaintrygowany – czyżbym coś wygrał?
– Możesz zadać mi jedno pytanie, a ja muszę na nie odpowiedzieć.
– Opowiedz mi proszę czemu ta góra – wskazałem palcem przed siebie – nazywa się Górą Noego.
Zapadła cisza. Wiewiórka, która jeszcze przed chwilą biegała wesoło po drzewie zastygła. Słońce zbladło – choć nie zakryła go żadna chmura – a szemrząca woda w pobliskim strumieniu ucichła; przestała płynąć. Ze zdziwieniem zauważyłem, że moi towarzysze znieruchomieli.
– Chodź za mną – usłyszałem słowa.
W rogu podwórka, tuż przy kuchni znajdowała się stara szopa. Wchodząc do środka kątem oka zdążyłem zauważyć jak gospodarz restauracji stoi z patelnią w ręku, a podrzucony do góry placek wisi w powietrzu. Czas zamarł. Mój przewodnik z wyraźnym wysiłkiem podniósł znajdującą się w podłodze metalową klapę.
– Teraz w dół.
Zeszliśmy krętymi kamiennymi schodami do ciemnej piwnicy. Owiał mnie chłód przesiąknięty zapachem kurzu i pajęczyn. W głębi piwnicy dostrzegłem światło; migotliwe i wątłe – ale przyciągające. Zrobiłem kilka kroków i dostrzegłem leżącą na postumencie Księgę. Była stara, oprawiona w skórę, i gruba niczym moja pięść.
– Otwórz i czytaj – dobiegło zza moich pleców.
Miałem wrażenie, jakby to nie moja ręka otwierała Księgę, ale Księga kierowała ręką. Strona tytułowa zawierała tylko jedno zdanie: dziwne znaki będące mieszanką runów i pisma klinowego:
„Historia Noego – czyli tam i z powrotem”
Nie rozumiałem tych znaków i nie wiedziałem co oznaczają z osobna, ale w mojej głowie układały się w sensowne zdania. Drżącą ręką przełożyłem kartę papieru.
„Ja Noe, stworzony przez Pana, spisałem tę opowieść w imię jego sławy, po uratowaniu rodzaju ludzkiego w pierwszym dniu pierwszego roku pierwszej ery nowego świata. Niech historia ta zostanie zapamiętana ku przestrodze tych, którzy chcieliby kiedykolwiek ponownie zstąpił na złą ścieżkę„
Uniosłem głowę. Mężczyzna, którego pokonałem w grze w domino stał nade mną. Wyraz jego twarzy zdradzał mi co mam zrobić. Przełożyłem kolejną kartę.
[…] W dniu ostatecznym, po wypełnieniu się czasu oczekiwania wody uniosły naszą łódź i popłynęliśmy nad grzbietem potopu. W sześćsetnym roku mojego życia ja i moja żona Nammah, moich trzech synów wraz z żonami, oraz stworzenia wszelkich gatunków wsiedliśmy do tej oto arki, by przetrwać czas zagłady. Nasz statek składał się z trzech pokładów: dolny zajęły zwierzęta, środkowy ludzie, a górny ptaki i owady. Olbrzym Og – ostatni przedstawiciel rasy gigantów – siedział na dachu arki i trzymał w rękach jej ster. Czekał go straszy los samotności aż po kres czasu, gdyż żadna samica z jego gatunku nie zgodziła się towarzyszyć mu w tej niezwykłej podróży […]
[…] Trzeci dzień płyniemy w ciemnościach. Zwierzęta są pobudzone i niespokojne. Gazele i sarny – wszelkiego rodzaju roślinne stworzenia – ze strachem patrzą ku drapieżnikom, które stają się coraz bardziej głodne. Kazałem rozdzielić zwierzęta zależnie od rodzaju pomiędzy dziób, a rufę okrętu; Osobno drapieżniki, osobno ofiary. Pośrodku nich umieściłem zaś plemię ludzi kamiennych – Neandertales – by pilnowali zaprowadzonego porządku. Jest ich siedemdziesięciu, choć ostrzegałem, że wejść na pokład może tylko dwójka. Nie wiem jak udało im się przedostać do środka, ale ufam, że ten ich wrodzony spryt pozwoli im zapanować nad zapędami drapieżników […]
[…] Fale kołyszą arką na boki, rzucają na wszystkie strony. Na zewnątrz panuje chaos i koniec świata. Moja żona moja ciężko znosi te warunki, siedzi w kącie i płacze. Żony synów obraziły się twierdząc, że ich kajuty są zbyt ciasne, i że wolałyby siedzieć na górnym pokładzie wraz z ptakami. W końcu pozwoliłem im na to, choć wiem, że źle robię ulegając wpływom kobiet […]
[…] Dziś w nocy neandertale rozpalili ognisko. Całe szczęście zorientowałem się w porę, i kazałem im je zagasić. W pobliżu ogniska znalazłem związaną zebrę, najwyraźniej biedaczysko przeznaczone było na pieczeń – oni się wypierają twierdząc, że związali ją w celach malarskich – by móc nanieść jej wizerunek na ścianę. Nie wierzę im, muszę ich bacznie obserwować […]
[…] Ósmego dnia olbrzym Og otworzył właz prowadzący do wnętrza Arki; chciał do mnie zawołać, ale zrobił to tak nierozważnie, że oba nasze pterodaktyle wyleciały na zewnątrz. Próbowaliśmy je nawoływać, ale było już za późno – znikły w mroku zasłonięte przez ścianę deszczu. Ich przeraźliwe piski słyszeliśmy przez dłuższy czas; szkoda, to były takie przemiłe zwierzęta. Zwróciłem gigantowi uwagę, by był ostrożniejszy, ale tylko coś odburknął pod nosem i zaszył się w swoim szałasie […]
[…] W poniedziałek znalazłem na dolnym pokładzie jakieś kości. Trudno powiedzieć czyje, więc zarządziłem inwentaryzację. Okazało się, że brakuje dwugłowych hipopotamów; pamiętam jak będąc dzieckiem bawiłem się z tymi sympatycznymi zwierzętami wrzucając do ich dwóch paszcz na zmianę trawę i owoce – a teraz już ich nie ma, wyginęły. Całe szczęście ocalały jednogłowe; rzadsza odmiana i niepodatna na oswojenie. Para lwów podejrzanie się oblizuje, ale nie mam żadnych dowodów na to, że to ich sprawka […]
[…] Nasz statek przecieka i sześć dni spędziliśmy na jego łataniu. Siódmego dnia zarządziłem odpoczynek; niestety neandertale źle to zrozumieli i znowu rozpalili ogniska. Dym rozniósł się tak gęsty, że musiałem nakazać otworzyć górne włazy. Pegaz, który tak jak wszystkie inne ptaki siedział na górnym pokładzie, rozprostował skrzydła i odleciał w siną dal podobnie jak wcześniej pterodaktyle. Mam wrażenie, że popełniam zbyt wiele błędów i gdy to wszystko się skończy, to nasz Pan może nie być ze mnie zadowolony […]
[…] Od dłuższego czasu mamy też problem z odpadami biologicznymi. Część zwierząt ma problemy trawienne i nawet nie chcę pisać o wyglądzie tego, co trafia na podłogę. Staramy się upychać to gdzie się tylko da, ale to rozwiązanie tymczasowe – w końcu i tak zabraknie miejsca. Jedynymi zadowolonymi z sytuacji wydają się być dżdżownice oraz żuki gnojowe; pozwoliłem im się rozmnażać – może to rozwiąże nasz śmierdzący problem? […]
[…] Na wieść o mojej zgodzie inne zwierzęta także chcą się rozmnażać – przykładowo przyłapałem na gorącym uczynku małpy Bonobo. Kazałem je porozdzielać i zagroziłem, że następnym razem zostaną rzucone lwom na pożarcie – nie możemy sobie teraz pozwolić na niekontrolowany rozród, nasz ograniczony ekosystem tego nie wytrzyma. Lwy przyjęły tę informację entuzjastycznie, ale małpy chyba się obraziły […]
[…] W nocy obudził nas silny wstrząs. Wybiegłem na górny pokład i zawołałem do olbrzyma Oga. Okazało się, że przysnął nad sterem i arka o coś uderzyła. Czekaliśmy z duszą na ramieniu do poranka by zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Kiedy zrobiło się jaśniej okazało się, że utknęliśmy na samotnej rafie wystającej wprost ze środka oceanu. Skąd tutaj rafa? Czyżby poziom wód zaczął opadać? Dno arki jest mocno pokiereszowane, a do środka dostaje się woda – zysk z tego zdarzenia jest taki, że silny strumień wymył na zewnątrz nagromadzone nieczystości. Pan czuwa nad nami! Wprawdzie utknęliśmy, ale i tak nie wiedzieliśmy dokąd płyniemy… więc co to za różnica? […]
[…] Minęło kilka dni od mojego ostatniego posta. Nie miałem czasu nic zapisywać w Księdze, gdyż ze wszystkich sił próbujemy ściągnąć arkę z rafy. Bezskutecznie. Olbrzym Og ma straszne wyrzuty sumienia, twierdzi, że gdyby nie zasnął, to nic złego by się nie wydarzyło. Korzystając z dobrej pogody żony moich synów wyszły na górny pokład i zorganizowały piknik. Szukając taniej rozrywki wyciągnęły z dolnego pokładu węża, który wyczynia niestworzone akrobacje z jabłkiem. Dziwi mnie, że po tym wszystkim co przeszli nasi pradziadkowie Adam i Ewa – zabawa z wężem wciąż je bawi. Niczego się nie nauczyły […]
[…] To już dwa tygodnie jak tkwimy w pułapce. Jedyna szansa to tak zmniejszyć ciężar arki, by przypływ uniósł ją w górę. Wyrzuciliśmy już wszystko, co się tylko dało, ale wciąż jesteśmy za ciężcy. Olbrzym chodzi ciągle ze spuszczoną głową, zaszył się na końcu pokładu i mruczy coś do siebie pod nosem. Muszę mieć na niego oko, bo jeszcze znowu coś zepsuje […]
[…] No i nie dopilnowałem! Olbrzym w nocy rzucił się do wody i machając rękoma niczym wielkimi wiatrakami odpłyną na zachód. Szkoda go, ale z drugiej strony rozumiem jego poświęcenie: skoro nie miał samicy, to jego los i tak był już przesądzony. Pomimo to wciąż nie udało się uwolnić arki z pułapki […]
[…] W południe plemię neandertali zagroziło buntem. Mówią, że mają już tego dość i nie spędzą w zamknięciu na dolnym pokładzie ani jednej chwili więcej. Zgodziłem się, by rozebrali niepotrzebny nam szałas olbrzyma i zbudowali z odzyskanego w ten sposób drewna łodzie. Uwinęli się błyskawicznie, a wieczorem przy zachodzie słońca pożegnaliśmy się jak przyjaciele – życzę im z całego serca szybkiego rozwoju. Obiecali, że gdy tylko dotrą do jakiegoś lądu to będą zostawiać na skałach malowidła, bym mógł ich kiedyś odszukać […]
[…] Sytuacja staje się dramatyczna. Kończy nam się żywność, a zwierzęta pozbawione opieki neandertali zaczynają się nawzajem podjadać. Zmuszony sytuacją postanowiłem z resztek drewna zbudować dwie tratwy i wsadzić na nie część najbardziej narażonych na pożarcie zwierząt. Na pierwszą tratwę wsadziłem wszystkie torbacze – wilki, niedźwiadki koala i kangury – i pchnąłem ją z wiatrem na wschód. Zwierzęta trójnożne – makówce, rozmarniaki i olszacze włochate – popłynęły drugą tratwą na zachód. Przez pomyłkę na tę tratwę załadowaliśmy też żyrafy, ale zorientowaliśmy się w porę i je wypakowaliśmy. Trzymam kciuki i niech Pan ma je w swojej opiece. Mam nadzieję, że tratwy dopłyną do nowych lądów i zwierzaki ocaleją […]
[…] Zaczął się drugi miesiąc naszego przymusowego postoju. Rafa trzyma nas w silnym uścisku i niestety musimy uciec się do środków ostatecznych. Najpierw wyrzuciliśmy za burtę oba mamuty, ale niewiele to dało. Widząc to hipopotamy jednogłowe zaczęły biegać po pokładzie jak szalone – chyba myślały, że będą następne. Wiem, że nie możemy być tak niesprawiedliwi, każde zwierzę musi mieć szansę na przeżycie – i dlatego wpadłem na pomysł, że będziemy ciągnąć losy. Krótką zapałkę wyciągnęły jako pierwsze jednorożce – natychmiast wybuchła afera, bo to ulubione konie żony mojego syna, Semema. Nie mogę jednak robić wyjątków – to byłby nepotyzm. Losowanie uznałem więc za wiążące i jednorożce wylądowały za burtą. Statek ani drgnął, więc losowaliśmy dalej […]
[…] W końcu wolni! Płyniemy dalej, niesieni spokojną wodą oceanu. Świeci słońce, na niebie nie ma już ani jednej deszczowej chmurki. W końcu los się do nas uśmiechnął i liczę na to, że wkrótce dobijemy do jakiegoś brzegu! W oddali majaczy nawet ogromny szczyt, czyżby to był Ararat? Rankiem wypuszczę gołębie by sprawdzić w którą stronę odlecą; jestem dobrej myśli – po tylu miesiącach na morzu wszyscy pragniemy już tylko jednego – stałego lądu.
Trochę szkoda mi tych jednorożców. Harpie, jadowite niedźwiedzie, jelenie olbrzymie czy amebelodony – tych gatunków nie będzie mi brakowało. Ale jednorożce… po prostu miały pecha. To się chyba nazywa dobór naturalny – nie przetrwały, bo nie umiały się przystosować do zasad losowania. Z drugiej strony te ich rogi wyglądały dość niebezpieczne, a przecież ciągle kręciły się wokół nich malutkie dzieci – wcześniej czy później źle by się to skończyło. Jest nas zaledwie ósemka więc każde dziecko jest na wagę złota […]
Czytałem leżącą przede mną księgę jeszcze przez kilka minut. Noe wraz z całą rodziną dotarł w końcu bezpiecznie do upragnionego lądu. Złożył ofiarę, i tak jak się tego spodziewałem od nowa zaczął zaludniać planetę. Uwolnił przetrzymywane na arce zwierzęta, a te ruszyły w cztery strony świata. Gdy skończyłem czytać zamknąłem księgę i pokazałem mojemu przewodnikowi, że możemy wracać. Wyszliśmy na górę i świat ponownie zaczął tętnić upływającym czasem.
– Dziękuję za tę opowieść – wyszeptałem. Słowa zawisły jednak w powietrzu – mojego rywala do gry w domino już nie było. Znikł niczym jednorożce. Po chwili gospodarz przyniósł zamówione placki.
– Ta góra którą widzicie, to İlandağ – Góra Noego. Nasza legenda mówi, że podczas potopu Arka uderzyła w jej szczyt i utknęła tam na jakiś czas. Widzicie tę wielką szczerbę pomiędzy skałami? To właśnie w tym miejscu doszło do katastrofy. Całe szczęście nikomu nic się nie stało i wkrótce Arka popłynęła dalej, by ostatecznie osiąść gdzieś na Górze Ararat, 130 kilometrów stąd.