Podczas wczorajszego spaceru nad brzegiem jeziora spotkałem pięciu szczęśliwych mężczyzn. Mieli ze sobą skrzynkę browarów, grilla, kiełbasę; a także dwie do połowy rozebrane panienki, którym brzuchy wypływały niczym lawa z nazbyt obcisłych majtek. Wypucowanymi samochodami wjechali niemal na środek jeziora, wprost w lęgowisko kaczek – bo nie będą przecież jak debile nosić piwa przez sto metrów. Upierdolili siekierą kilka młodych drzewek i zrobili sobie z nich ognisko. I niech ktoś powie, że przyroda nie daje szczęścia: to taka fajna sprawa wyjebać w powietrze kilka drzew w formie dymu.
Dziś miejsce ich pobytu wygląda tak, że można się porzygać. Potłuczone butelki, rozpierdolony w drobny mak grill i chuj wie skąd taśma magnetofonowa. Wokół obozowiska połamane drzewka oraz plastikowe opakowania kołyszące się z gracją na tafli jeziora. Tłusty papier, w który mieli owiniętą kiełbasę, powiewa z gałązek. Klapek, aluminiowa puszka po energetyku, pety. Współczesne szczęście dla każdego.
Ale kiedyś było inaczej. Pamiętam, że moja babcia prowadziła zielnik. Nie po to, żeby go komuś pokazać, nie po to by być popularną i zbierać lajki w Internecie. To były czasy, kiedy nie było nawet telefonów – a co dopiero Internetu. Prowadziła zielnik dla siebie, dla satysfakcji, bo sprawiało jej to zwykłą radość. Brała mnie za rękę i chodziliśmy szukać roślin, których nie miała w swojej kolekcji. Wieczorem nowe zbiory wkładała między kartki grubej książki, delikatnie rozprostowując listki i łodygi. Pamiętam też, że babcia każdego dnia wracała pieszo z pracy idąc powoli piaszczystą ścieżką z przystanku autobusowego; niosła ze sobą siatki pełne butelek mleka dla ukochanych wnuczków. Czasem wybiegałem z domu, by jej pomóc, a czasem tylko patrzyłem przez okno jak idzie i nie mogłem się doczekać tego mleka. Przed snem czytała książki przy włączonej malutkiej ażurowej lampce; potem zasypiała okryta grubą pierzyną.
Obok babcinego domu płynął strumień. Latem wystawialiśmy na trawę metalową balię, do której trzeba było nanosić wiadrami lodowatej wody – była zimna, bo źródełko znajdowało się zaledwie kilkaset metrów dalej. Kiedy słońca nagrzało naszą „wannę” kąpaliśmy się w niej wśród okrzyków szczęścia. W nocy sikaliśmy do kubła stojącego w kuchni, a jak byliśmy grzeczni to dostawaliśmy cukierki schowane na najwyższej półce drewnianego, poniemieckiego kredensu.
Przez wiele lat każde wakacje spędzałem u babci. Rodzice przywozili mnie do niej wraz z końcem roku szkolnego, a odbierali dopiero pod koniec sierpnia. Pierwsza noc zawsze była pełna buszowania po piwnicy, po strychu, po zakamarkach starego domu pełnego tajemnic. Mama siadała wtedy z babcią w kuchni i opowiadały sobie nawzajem co wydarzyło się u nich przez ostatni rok. Pilnowały żebyśmy wraz z bratem nie podsłuchiwali, bo miały też swoje kobiece tajemnice.
U babci był także wujek, taki prosto z dowcipów o wujkach. W życiu mu się nie ułożyło, więc mieszkał u swojej mamy w malutkim ale odrębnym pokoiku. Gdy czasem sobie popił, to puszczał płyty winylowe i śpiewał do rana; wtedy babcia z mamą chowały mu kabel od gramofonu – to był jedyny sposób by przestał i poszedł w końcu spać. Przychodził wtedy do mnie i pytał pijackim półszeptem: a Ty nie wiesz Michałku, gdzie te małpy schowały mi kabel?
Pewnego dnia babcia umarła na raka, i choć całe życie prawie nic nie miała – to wiem, że była szczęśliwa. Nigdy nie usłyszałem od niej słowa narzekania na swój los, na mężczyzn którzy ją porzucili, ani na moją mamę – jej córkę – która za miłością wyjechała na drugi koniec Polski. Babcia uśmiechała się nawet wtedy, kiedy będąc przedszkolakiem wyrwałem jej wszystkie kwiatki i zioła hodowane w ogródku.
Pewnego dnia babcia źle się poczuła, a kiedy trafiła na stół operacyjny lekarze uznali, że nic już nie da się zrobić. Po jej śmierci przed dwadzieścia lat nie byłem w stanie pojechać w miejsce, w którym przez pół życia spędzałem wakacje. Kiedy w końcu się odważyłem, stałem pod zarośniętym i chylącym się ku ziemi domem płacząc jak bóbr. Trzydziestopięcioletni płaczący bóbr.
Dzięki babci wiem, że to nie telefony, nie telewizory, nie pralka i nie kibel w mieszkaniu dają szczęście. Nie są szczęściem portale Alibaba, Allegro, Tik-Tok czy wyjazd na wakacje do Grecji z biurem podróży. Szczęścia nie daje wpierdalanie chipsów, srebrna bombonierka z podróbką czekolady ani inne zakupowe gówno. Szczęście to nie trzeci produkt za złotówkę w Media-Expert, ani druga słoik pasty jajecznej wprost z Maroka w promocji w Biedronce. Moja babcia szczęśliwa była wtedy, kiedy z początkiem wakacji mama przywoziła nas do niej na całe lato. Była szczęśliwa, kiedy mogła spędzić tę pierwszą noc naszego pobytu nasłuchując, czy wnuki nie wołają ratunku z piwnicy. Szczęście babci dawała możliwość opowiedzenia córce – mojej mamie – o książkach, które przeczytała.
Pewnego razu wyjawiła mi, że ludzie wylądowali na Księżycu. Jaki świat jest piękny wnusiu – mówiła – Jaki ogromny! Wyciągnęła gazetę i pokazała mi czarno-białą fotografię Egiptu; a potem zdjęcie gór, kangura, Indianina. Zobacz, jakie niezwykłości – dodała zachwycona. Sama nigdy nigdzie nie była, a jej jedyną podróżą w życiu był pociąg, który jako młodą dziewczynę przewiózł ją z kresów wschodnich na zachód, na ziemie odzyskane. Teraz polecimy na Marsa – wyszeptała widząc, że już zasypiam. Prosta chłopka ze wsi marzyła na swój sposób o Czerwonej Planecie. Dziś kobiety marzą o nowych tipsach, o przedłużonych rzęsach, o sztucznych cyckach na Insta. Jeżeli już coś czytać, to tandetny artykuł o tym jak pozbyć się dzieci na wakacje – a najlepiej, żeby ich w ogóle nie spłodzić. Po co dzieci, skoro można kupić psa i założyć rodzinę multigatunkową.
Dziękuję Ci babciu. Te kwiatki są dla Ciebie.