Od kilku dni ogólnopolskie media opisują kłopoty marki BEKO Europe, która w Polsce zamyka fabryki oraz ogranicza zatrudnienie. Oczywiście żal mi jest pracowników, choć jestem pewien, że w obecnych czasach szybko znajdą nowe zatrudnienie. Czy jest mi zaś żal samej marki BEKO? Cóż, tutaj mam zgoła odmienne odczucia – myślę, że na kłopoty zasłużyła sobie sama swoim podejściem do klienta. Oto moja historia…

Z pewnością wielokrotnie słyszeliście o tzw. planowym postarzaniu produktów. Najczęściej dotyczy to urządzeń AGD/RTV, samochodów oraz urządzeń telekomunikacyjnych. Kilka lat temu z okazji przeprowadzki kupiliśmy wraz z żoną nowiutką lodówkę marki Beko. Lodówka była piękna, wielka, nowoczesna – z taką liczbą systemów, że aż nie wiem do czego one wszystkie służyły. Kosztowała ponad 5 tysięcy złotych, ale nie żałowaliśmy – to miała być inwestycja na lata.

Rok po gwarancji, czyli w czwartym roku użytkowania, lodówka się zepsuła. Przyjechał wezwany telefonicznie autoryzowany serwisant i uznał, że „padła” sprężarka: trzeba ją wymienić na nową. Ponieważ lodówka wciąż była w świetnym stanie, to za tysiąc złotych wymieniliśmy tę sprężarkę – była na nią 3-letnia gwarancja. Dokładnie miesiąc po upływie gwarancji – nowa sprężarka także się zepsuła.

Chcę, żebyście to sobie wizualizowali: lodówka nadal jest piękna, nowoczesna, duża i wygodna – w stanie, który określiłbym jako idealny. Tyle tylko, że ponownie jest zepsuta gdyż bez sprężarki działa tak, jak samochód bez silnika – każde urządzenie jest na tyle sprawne, na ile sprawne jest jego najsłabsze ogniwo. Postanowiliśmy kupić kolejny agregat, bo przecież nie wyrzucimy dobrej lodówki, za którą kilka lat temu wydaliśmy tak dużo pieniędzy!

Obdzwoniliśmy kilka serwisów, ale… tym razem nikt już nie chciał podjąć się naprawy. W słuchawce ciągle słyszeliśmy, że naprawa się nie opłaca, bo to stara lodówka i na pewno układ chłodzący jest już rozszczelniony. Ale przecież my nie narzekaliśmy na chłodzenie, tylko na sprężarkę! To nieważne, nie wymienimy sprężarki na nową, bo potem lodówka i tak nie będzie działać, a Państwo będziecie mieć do nas pretensje – słyszeliśmy nieodmiennie w słuchawce.

W końcu zdenerwowany zadzwoniłem na infolinię Beko Polska. Kto jak kto, ale taka globalna marka na pewno świadczy usługi serwisu pogwarancyjnego. „Napraw, nie wyrzucaj” – tak myślałem w swojej naiwności.

Sympatyczna Pani na infolinii znalazła nam serwisanta – przyjechał aż z Grudziądza. Niemniej jego wizyta była bardzo dziwna: już od drzwi Pan był bardzo niezadowolony, że musiał tyle kilometrów do nas jechać. Kucnął za lodówką, przeciął metalową rurkę… po czym wstał i wypisał protokół: „Sprawdzenie – układ rozszczelniony. Uszkodzona sprężarka”. Zainkasował za przyjazd 150 złotych i… sobie poszedł. Cała wizyta trwała dwie minuty, a nieszczelność fachowiec sprawdził na oko – bez użycia żadnej aparatury. Tymczasem (sprawdziłem!) takie usterki mierzy się na podstawie przeprowadzonego pomiaru specjalnym urządzeniem, gdyż „na oko” to można sobie policzyć kartofle w piwnicy, a nie rozszczelnienie lodówki. Najwidoczniej jednak nasz serwisant z góry wiedział co się zepsuło – widocznie już setki takich popsutych urządzeń oglądał.

Jednak to nie wszystko: serwisant zostawił lodówkę z przeciętym przez siebie przewodem, przez który zaczął wyciekać gaz – izobutan. Ponieważ lodówka stała w kuchni, to po kilkunastu minutach w całym mieszkaniu pachniało gazem. Izobutan jest gazem stosowanym w lodówkach jako czynnik chłodzący: teraz nasza lodówka rzeczywiście była już rozszczelniona.

Zadzwoniliśmy do pana serwisanta by wrócił i naprawił to, co zepsuł. Odmówił twierdząc, że nie ma takiej potrzeby. Zażądaliśmy, że ma doprowadzić lodówkę do stanu sprzed jego wizyty – a wtedy rozłączył się bez słowa wyjaśnień i przestał odbierać kolejne telefony. Infolinia Beko Polska odebrała skargę, po czym pani w słuchawce pouczyła nas, że izobutan nie jest trujący, więc wg nich nie ma problemu. I tyle. Beko zamknęło sprawę, bo nie naprawiamy sprzętu po gwarancji.

Przez kolejne kilka dni obdzwanialiśmy okoliczne serwisy AGD, ale wszystkie odmówiły naprawy. Każdy serwisant twierdził, że naprawa lodówki się nie opłaca – bo lodówki Beko i inne urządzenia tej marki mają okres używalności kilka lat, i nic się z tym nie da zrobić. Okazało się więc, że wielka i droga lodówka nadaje się tylko na wysypisko śmieci, choć zepsuła się zaledwie sprężarka – ale za to podejrzewana nieszczelność jest „typowa” i nikt nie chce się tym zająć.

Świat jest więc tak skonstruowany: jako konsumenci mamy pić napoje przez tekturowe słomki, mamy segregować odpady, zbierać nakrętki, płacić podatek cukrowy, oszczędzać środowisko i zrzucać się na wszelkie możliwe podatki ekologiczne – natomiast wielkie globalne marki mogą mieć to wszystko w nosie. Mogą tak projektować swoje urządzenia, by psuły się w rok po gwarancji i by ich naprawa była nieopłacalna. Ile takich lodówek i pralek (wszystkich firm) ląduje każdego roku na wysypiskach śmieci tylko dlatego, że coś się rozszczelniło i tego nie naprawiamy? Jako inżynier starej daty nie rozumiem dlaczego czegoś, co się rozszczelniło, nie można ponownie USZCZELNIĆ?

Wszystko zależy od projektu i użytych podzespołów. Gdyby globalne korporacje chciały, to wszystkie części ich produktów dałoby się naprawić lub wymienić. Jednak po co to robić, skoro można kazać klientom kupić nowe urządzenie AGD?

Ostatecznie kupiliśmy z żoną nową lodówkę, taką najtańszą – za 1100 złotych. Jest niedroga, niskiej jakości, zupełnie nieekologiczna. Za trzy lata pewnie się zepsuje – a wtedy także ją wyrzucimy na śmieci i kupimy kolejną. W sklepach atakują nas marketingowe slogany w stylu kup nowoczesną ekologiczną lodówkę z niskim poborem prądu, a zaoszczędzisz rocznie na energii nawet 80 złotych. Tyle tylko, że po kilku latach ta droga lodówka i tak się zepsuje, i nikt jej nie naprawi bo koncerny wolą sprzedawać kolejne lodówki nie oglądając się na środowisko naturalne.

Przy okazji przypomniała mi się jeszcze jedna historia sprzed kilku lat: zepsuł się w moim „nowoczesnym” samochodzie czujnik temperatury. Czujnik zintegrowany jest z lusterkiem, więc jak poinformował mnie serwis Należy wymienić cały blok lusterka – to koszt około 700 złotych. Wiecie ile kosztuje sam czujnik? Trzy dolary. Jednak czujnik został na stałe wbudowany do wnętrza lusterka i nie można go wymontować. Kiedy okazało się, że samochód jest jeszcze na przedłużonej gwarancji, to autoryzowany serwis poradził sobie z problemem w sposób ordynarny ale skuteczny: przyczepili mi nowy termometr taśmą klejącą wewnątrz kabiny pojazdu – i podpięli do komputera osobnym kablem. Czujnik za 3 dolary.

Każdego dnia atakują nas ze wszystkich stron ckliwe oświadczenia różnorodnych firm o odpowiedzialności korporacyjnej, o zrównoważonym rozwoju, o dbaniu o środowisko naturalne. Ale to wszystko bzdury; to nic niewarta korporacyjna pseudo-ekologiczna nowomowa.

Dla czytelników: spodobała Ci się ta opowieść? Zrewanżuj się i postaw mi wirtualną kawę – ten sympatyczny gest zmotywuje mnie do pracy nad kolejnymi materiałami.

Publicystyka – więcej losowych materiałów z tej kategorii:

51 Responses