Kilka dni temu opowiadałem o smutnym losie pewnego PGR-u. PGR-u jakich w Polsce są tysiące. Zapowiadałem wtedy, że to nie koniec tej opowieści – przerwałem ją pod drzwiami pewnego opuszczonego Pałacu… Słowo się rzekło i dziś czas kontynuować tę historię, by doprowadzić ją do końca. Oto ona.

Znajdujący się na terenie zaboru pruskiego pałac został zbudowany mniej więcej w połowie XIX w. dla rodziny von Vogel. Wkrótce po zakończeniu I wojny światowej zarówno on jak i cały majątek ziemski zmienił jednak właściciela – stała się nim niemiecka rodzina Mattcher. Cały majątek był bardzo obszerny – zajmował ponad tysiąc hektarów i składał się z czworaków, gorzelni, kuźni, obór, owczarni czy stolarni – czyli zasadniczo z tego wszystkiego, co po wojnie zostało przekształcone w opisywane przeze mnie Państwowe Gospodarstwo Rolne.

Jak wspominają mieszkańcy wioski, ich rodzice opowiadali, że podczas wojny rodzina Mattcher bardzo dobrze traktowała pracujących w majątku mieszkańców. Gdy zimą 1945 r. zbliżał się od wschodu front, do wsi przyjechało komando Wermachtu. W pobliskim lesie wykopano rów. Wtedy to właściciel majątku poszedł do niemieckich żołnierzy i miał powiedzieć, że „swoich pracowników nie da”.
 
Miesiąc później właściciele uciekli na zachód przed nadchodzącą Armią Czerwoną pozostawiając na miejscu wszystkie nieruchomości. Po zakończeniu wojny zostały one znacjonalizowane i jakiś czas później przekazane tworzącemu się PGR-owi. W nowych rękach pałac miał już nigdy nie odzyskać swojego pierwotnego blasku.
Tego typu dworki ziemskie i pałace nigdy nie były w centrum zainteresowań Państwowych Gospodarstw Rolnych – choć wiele stało się właścicielami tego typu pięknych, wiejskich posiadłości. Pozbawione właściwej opieki podupadały więc w swoim własnym, dostojnym tempie. Póki były w dobrym stanie służyły oczywiście nowym właścicielom jako gabinety kierownictwa, biblioteki, ośrodki wczasowe czy domy kultury. Pałac z naszej opowieści także pełnił kilka funkcji jednocześnie: był archiwum, siedzibą kierownictwa PGR-u, restauracją oraz… przedszkolem.

Co ciekawe, mieszkańcy wsi, z którymi rozmawiałem, nie są dziś zgodni w temacie, do kiedy w pałacu owo przedszkole funkcjonowało. Pojawiają się zarówno głosy, że zamknięto je w połowie lat 90., jak i że działało jeszcze w 2005 r. Wszyscy zgadzają się jednak z tym, że stan budynku bardzo szybko ulega pogorszeniu i już wiele lat temu nie nadawał się on do użytkowania.

– Gdy po upadku socjalizmu zamknięto przedszkole, nikt nie zainteresował się dziećmi – wspomina jedna z mieszkanek – po prostu przerwano nauczanie i przedszkole zamknięto. Kto chciał, mógł ubiegać się o przyjęcie dzieci do innego przedszkola, wiele kilometrów dalej. Ale to były lata, gdy mało kto miał samochód. Więc jak mieliśmy wozić dzieci do przedszkola, rowerem?
– W pałacu była także restauracja i sala taneczna. Oj działy się tam imprezy, oj działy – dodaje inny mieszkaniec – na piętrze były pomieszczenia mieszkalne oraz biurowe użytkowanie przez zakład. Chodziło się tam załatwiać różne sprawy, urlopy, pomoc społeczną, wsparcie.
 
– Z boku pałacu jest taka dobudówka, tam było kilka mieszkań służbowych, które wcześniej – jeszcze przed wojną – zajmowała służba. Przed wejściem do pałacu stała natomiast piękna drewniana przybudówka. No, ale nie stoi już od dawna. Za to za pałacem jest piękny park i staw! Musi pan to zobaczyć. Drzewa tam są takie wielkie, że kilku mężczyzn musi być, żeby je objąć!
 
Poszedłem za pałac. Z pięknego parku pozostały jednak tylko krzaki i drzewa, które ostatniego ogrodnika widziały chyba kilkadziesiąt lat temu. Ktoś wyniósł z pałacu na zewnątrz fotele, jakiś stół, krzesła, postawił to wszystko nad stawem. Początkowo pewnie było fajnie tak sobie usiąść po szlachecku. Czas jednak zrobił swoje i teraz zostały już tylko drewniane kikuty, pod którymi walają się sterty butelek. Nie lepiej wygląda sam staw – z kompletnie zawalonym, zbutwiałym pomostem.
Obecny właściciel przeprasza mnie, że niestety do pałacu nie wejdę, bo nie ma kluczy, a drzwi wciąż solidne. Cóż z tego, skoro część okien jest otwarta i nosi ślady po nocnych gościach. Podciągam się i wchodzę. Wnętrze zaskakuje – wciąż urządzone, pełne jest sprzętów codziennego użytku. W pokojach stoją kaflowe piece, na podłogach stare dywany i wiekowe deski, w kuchni talerze i kieliszki. Na półkach stoją weki i smakowicie wyglądające słoiki z wiśniami. Gazety, płyty, radia. Większość sprzętów pochodzą z lat 70. i 80., część z późniejszych. Każdy, kto ma sentyment do takich urządzeń, musi być zachwycony. Znam muzea, które zbierają takie eksponaty i pilnują ich dniami i nocami… A tutaj po prostu leżą tak, jak je pozostawiono kilkadziesiąt lat temu.
 
Wyobraźnia podpowiada mi obrazy zabaw i hucznych potańcówek, które tutaj się odbywały. Już wiem, co mieli na myśli moi rozmówcy mówiąc, że tutaj „oj, się balowało”. Mijam obszerną kuchnię, wchodzę po drewnianych schodach wyżej, na piętro. Pomieszczenia biurowe wciąż są częściowo wyposażone – faksy, centrala telefoniczna, biurka pełne papierów. W jednym z wewnętrznych pomieszczeń, odgrodzony kratą od reszty budynku, odkrywam skarb. W migotliwych błyskach flesza i wątłym świetle telefonicznej latarki patrzę na archiwum PGR-u. Tomy papierów, dokumentów, akt, teczek personalnych, wu-zetek i er-wuszek. Kadry, płace, stany magazynowe… Wysokie po sam sufit regały ciągną się przez całe pomieszczenie. Setki kilogramów dokumentów.
Zastanawiam się gdzie w dzisiejszych czasach podział się Instytut Pamięci Narodowej ze swoim budżetem idącym w setki milionów złotych rocznie? Czemu takie archiwum, taki historyczny skarb leży pozostawiony sam sobie? Uniwersytety na podstawie zgromadzonych tu dokumentów mogłyby latami pracować nad odtworzeniem zacierających się w ludzkiej pamięci realiów PGR-ów. Ludzie już dziś nie pamiętają, kiedy zamknięto przedszkole, a co dopiero jak w rzeczywistości wyglądała tutaj praca kilkadziesiąt lat temu. Wszystko leży gotowe na półkach: tom przy tomie, akta przy aktach, ponumerowane, poukładane chronologicznie, kompletne i niezniszczone. Oryginalne. Prawdziwy skarb dla historyków.
 
Wiem. IPN ma inne, ważniejsze, polityczne sprawy na głowie. Co jednak jest interesującego w opisaniu historii ludzi ze wsi? Gdyby zamiast uprawiać ziemię poszli do lasu, do partyzantki – zostaliby bohaterami, o których dziś wydawano by biuletyny. Gdyby w latach 80. w piwnicach drukowali ulotki – staliby się kombatantami zapraszanymi na odsłanianie pomników. Ale oni tylko pracowali na wsi. Tak po prostu. Historia mieszkańców PGR-owskich osiedli jest dziś tylko szumem w tle większych wydarzeń – zapomniani podczas zmiany ustroju zapominani są i dziś. Nikogo nie interesują archiwa dotyczące ich losów. Pamięć o tych zwykłych ludziach zanika. Historycy za kilkadziesiąt lat napiszą, że z braku źródeł pisanych niewiele wiadomo o ich codziennym życiu. Niczym o chłopach z czasów Popiela.
Tytuł pasujący do obrazu, który widzę, to „Polski Czarnobyl”. Moim zdaniem losy pracowników PGR-ów były takie same jak losy mieszkańców Prypeci: pewnego roku spadła na nich bomba. Reaktor, wokół którego żyli, eksplodował – kto nie zginął od razu, ten latami umiera od promieniowania…
 
Choć to nie jest do końca prawda, to nie jest dobry tytuł. Przyrównanie losów pracowników PGR-ów do losów mieszkańców Prypeci nie jest w porządku. Mieszkańców Prypeci ktoś ewakuował – nawet nakręcono o nich światowy filmowy hit na HBO. Natomiast mieszkańców PGR-ów pozostawiono samym sobie, w miejscach, które jeszcze przez wiele lat nie będą nadawały się do normalnego życia. Zamiast płynu Lugola przydzielono im po kawałku napromieniowanej ziemi i pozwolono sadzić ziemniaki.
 
Takich opuszczonych i walących się pod ciężarem czasu pałaców widziałem już wiele. Daję mu pięć lat – po których podczas jakiejś wichury zawali się lub zerwie dach. Do środka zacznie padać deszcz, a zimą śnieg. Tempo zniszczeń przyśpieszy i po kolejnych pięciu latach – jeżeli ktoś wcześniej budynku nie podpali podczas szabrowania lub zimowania na dziko – zostaną z niego tylko ściany i zawalone wnętrze. Wszystko, czego nie wyniosą szabrownicy, zgnije.
Za trzydzieści lat dzisiejsze dzieci, a jutrzejsi dorośli, będą wspominać legendy, że tutaj – po drugiej stronie drogi – stał kiedyś pałac. A może to był zamek? Podobno nawet w jego piwnicach był tunel na drugą stronę rzeki. Niemcy zakopali tutaj skarb. Podobno obrazy. W piwnicy mieszkał zły bazyliszek, a na największym drzewie w lesie – który kiedyś był parkiem – raz do roku pojawia się duch Hrabiny…
 
Za pięćdziesiąt lat dzieci dzisiejszych dzieci opowiedzą zaś, jak to na wsi u dziadków był pałac, który podczas wojny Rosjanie spalili. Historycy – z braku źródeł – stwierdzą, że tak właśnie mogło być.
 
Pierwszą część tego artykułu znajdziecie TUTAJ

Chcesz zobaczyć więcej zdjęć? Kliknij znaczniki na poniższej mapie.

Więcej materiałów z kategorii Urbex?

Więcej materiałów z kategorii The Polska?