Mierzeja Kurońska ciągnie się wzdłuż południowo – wschodniego wybrzeża Morza Bałtyckiego na długości prawie stu kilometrów. Leży na terenie dwóch państw: Litwy i Rosji; granica przecina półwysep mniej więcej w jego połowie. Gdy spojrzycie na mapę satelitarną, zobaczycie długi i cienki pas wydm i lasów – coś w rodzaju Półwyspu Helskiego, tyle tylko, że trzy razy dłuższy. Dodatkowo mierzeja znajduje się na liście dziedzictwa UNESCO. Wstyd nie zwiedzić, zwłaszcza, że od granicy z Polską dzieli nas niecałe 300 kilometrów. Mieszkańcy Suwałk mają do tego niezwykłego miejsca taką samą odległość, jak do Warszawy.
Ale czy rzeczywiście jest to „niezwykłe miejsce”? Gdy wbijemy w dowolną przeglądarkę hasło „Mierzeja Kurońska” zasypią nas zdjęcia wspaniałych piaszczystych wydm, dzikiej przyrody i długich plaż. UNESCO mylić się przecież nie może! Z przeczytanych artykułów przebija się wizja wciąż dzikiego, nieco zapomnianego zakątka Europy. A do tego obietnica drugich co do wielkości wydm naszego kontynentu! Takiej pokusie oprzeć się nie sposób.
Ruszyliśmy więc śmiało i z wielkim zapałem. Ostygł on nieco, gdy podczas jazdy samochodem zaczęliśmy szukać noclegów. Najpierw pomyśleliśmy, że po prostu źle klikamy; może to jakieś oferty sponsorowane? Ceny oscylowały w okolicach 500-600 złotych za pokój 3-osobowy / 1 noc. Podróżnicze doświadczenie mówiło mi, że wystarczy po prostu pogrzebać głębiej w ofertach. Może zmienić wyszukiwarkę? Tak minęła nam godzina poszukiwań, a ceny ani drgnęły. I co intrygujące, wcale nie były to jakieś ekskluzywne hotele – warunki socjalne oferowane w tych cenach przypominały raczej hotel robotniczy, co najwyżej akademik z połowy lat 90-tych.
Noclegów szukaliśmy w Nidzie, największej miejscowości na półwyspie (raczej jedynej zasługującej na to miano). Trzeba przecież nie tylko gdzieś przenocować, ale i coś zjeść. Ostatecznie, jako zmotoryzowani, uznaliśmy, że możemy iść na ustępstwo: niech te noclegi będą gdzieś dalej, ale w normalnej cenie. Z nowym zapałem rzuciliśmy się do przeglądania ofert; na próżno. 500-600 złotych za pokój za dobę. Koniec, kropka.
Bliscy całkowitej kapitulacji zdecydowaliśmy się na nietypową ofertę: nocleg na niewielkim jachcie zacumowanym w sercu Nidy. Kajuta wielkości 6 metrów kwadratowych, toaleta na zewnątrz – portowa. Ale od biedy trzech chłopów jakoś przenocuje. Cena? 81 euro. Plusem było jednak to, że nocleg był centrum Nidy, a właściciel jachtu obiecał pomóc w znalezieniu miejsca parkingowego.
Nasz właściciel zaznaczył także, że musimy dojechać najpóźniej na 20:00. Dlaczego? Trudno powiedzieć, ale później zakwaterowanie na łodzi miało być „niemożliwe”. Cisnęliśmy więc śmiało, by zdążyć na czas. Dojechaliśmy do Kłajpedy, i tutaj dopiero nawigacja (na którą zrzuciliśmy całą odpowiedzialność za wybór drogi) poinformowała nas: „A teraz przeprawa promowa”. Oh, nie!
Jak już pisałem wcześniej, o konieczności dostania się na mierzeję promem… zdążyłem dawno temu zapomnieć. Nawet szczególnie mnie to jakoś nie dziwi; kiedyś po dwóch dniach zwiedzania Rygi przypomniało mi się, że już kiedyś w tym mieście byłem. Mierzeja Kurońska jest wprawdzie półwyspem, czyli posiada połączenie lądowe, ale o „kontynent” zahaczona jest po stronie rosyjskiej, na terenie Kaliningradu. Dla Litwinów więc – oraz mieszkańców Unii Europejskiej – jest pod względem możliwości wjazdu niczym wyspa. W Kłajpedzie Mierzeja Kurońska zbliża się do stałego lądu na odległość zaledwie 450 metrów. Dlaczego więc nie spięto „wyspy” z lądem mostem? Odpowiedzią jest port w Kłajpedzie, największy port morski Litwy. Gdyby Mierzeję Kurońską połączyć z lądem mostem, ten musiałby mieć albo bardzo dużą wysokość, albo być mostem zwodzonym. Oba rozwiązania są drogie, więc pozostaje alternatywa – prom samochodowy.
Przeprawa promowa na tak małej szerokości i po spokojnym akwenie jest bardzo prosta. Dwa niewielkie promy kursują wahadłowo, co mniej więcej 30 minut. Na prom prowadzi zwykła droga, jest szlaban przed którym należy się zatrzymać. Kupujemy w budce bilet, czekamy aż prom przybije do nabrzeża i położy rampę. Szlaban w górę i wjeżdżamy bezstresowo, stosując się do sygnałów obsługi. Zaciągamy ręczny hamulec i można wysiąść, by rozprostować nogi. Cena biletu (w dwie strony) to 13 euro, pasażerowie pojazdu są już w cenie.
Cała przeprawa – oczekiwanie na prom, załadunek i wyładunek – zajęła nam godzinę. Problem w tym, że słońce chyliło się już ku zachodowi, a nasz właściciel jachtu coraz bardziej się niecierpliwił. A więc gaz do dechy, i pędzimy. Do pokonania mieliśmy jeszcze 40 kilometrów główną drogą ciągnącą się przez Mierzeję Kurońską – miejscowość Nida znajduje się na samym krańcu półwyspu; tuż nad granicą z Rosją. Kilka kilometrów za przeprawą promową czekał na nas jeszcze jeden wydatek: wjazd na teren parku (mierzeja jest parkiem od 1991 roku). Opłata za dobę pobytu wynosi 30 euro (o ile dobrze pamiętam opłata pobierana jest za wjazd samochodem)
Droga przecinająca Mierzeję Kurońską to odpowiednik trasy nr 216 z Władysławowa na Hel. Ciągle przez las, ciągle prosto; wszyscy kierowcy pędzą jakby odbywało się tutaj zgrupowanie kondycyjne sympatyków Roberta Kubicy. Dawno dawno temu, za siedmioma górami i siedmioma lasami, podczas podróży do Finlandii mieszkałem w hotelu wraz z kierowcami testowymi Porsche. Styl, w jakim każdego ranka opuszczali oni podziemny parking hotelowy, był jednocześnie fascynująca i przerażający. I tak samo poruszali się kierowcy na Mierzei Kurońskiej – mimo tego, że bardzo nam się śpieszyło, to miałem wrażenie jakbyśmy byli totalnymi zawalidrogami z napisem na tylnym zderzaku „przepraszam, szybciej niż 120 km/h nie umiem”.
Tak czy inaczej – ostatecznie dojechaliśmy na czas.
Zapadał zmrok, więc plan delektowania się zachodem słońca poszedł do piachu. Jak zawsze optymistycznie stwierdziliśmy, że skoro nie zachód… to obejrzymy wschód. Łajba była drewniana, właściciel sumiasty, a nocą bujało i czkało każdym kawałkiem stęchłej morskiej ryby. Litwa zaskoczyła mnie zakazem sprzedaży alkoholu po godzinie 20:00. Niby wiedziałem o tym zakazie, niby tyle razy dałem się zaskoczyć, a suma summarum – do sklepu spóźniliśmy się osiem minut. Na granicy Litwy powinny być jakieś znaki przypominające o tym zwyczaju! W efekcie zostaliśmy wilkami morskimi nocującymi na łajbie o suchym pysku. Wstyd i pięć błota stóp.
Wschód słońca był piękny, ale znam to tylko z opowieści mew, bo oczywiście zaspaliśmy.
Na zaplanowaną wędrówkę po okolicznych wydmach wyruszyliśmy jako pierwsi. Nida wciąż spała, a okoliczne skwery jasno dawały do zrozumienia, że byliśmy chyba jedynymi, którzy ubiegłego wieczoru nie zdążyli do sklepów na zakupy. Czyli o to chodziło właścicielowi z tą graniczną godziną 20:00 !!!
Dwadzieścia minut później oglądaliśmy pomnik drewnianego krzesła. Niezwykłe w nim było to, że ktoś postawił pomnik drewnianemu krzesłu. Po kolejnych kilku minutach wraz z zadyszką wspinaliśmy się po schodach, które prowadziły na szczyt wydm. Co kilkadziesiąt stopni trafiały się ratownicze ławeczki, na których można było spocząć – i niby delektując się okolicznym śpiewem porannego ptactwa – po prostu uspokoić skołatane serce.
Mierzeja Kurońska od zawsze była zalesiona. I Kurowie, i Krzyżacy, i nawet Wikingowie – wszyscy jej wcześniejsi mieszkańcy – mieli przed sobą lasy aż po horyzont. Jednak w 1757 roku, podczas wojny siedmioletniej, carska armia wycięła okoliczny drzewostan na potrzeby działań wojennych. Zrobiła to tak dokładnie, i z takim zapałem, że lasów na półwyspie zostało zaledwie 10 procent. Ogołocona z szaty roślinnej gleba poddała się szybko, i po zielonych lasach zostały ciągnące się dziesiątkami kilometrów piaszczyste wydmy. Dość szybko jednak, bo już w 1825 roku, postanowiono ratować środowisko naturalne; rozpoczęto ponowne zalesianie nieużytków. W efekcie półwysep – przynajmniej po stronie Litewskiej – ponownie porósł lasami. Tyle w temacie bajkowych pustynnych krajobrazów ciągnących się kilometrami.
Bo musicie wiedzieć: tak to już jest z człowiekiem. Tam, gdzie rośnie piękny las, tam wytnie wszystko do gołej ziemi. Tam zaś, gdzie pięknie szumią wydmy, przyjdzie i zasadzi drzewa. Człowiek to zło. Człowiek wszystko zawsze popsuje 🙂
Wdrapując się na szczyt wydm przygotowani byliśmy na widoki zapierające dech. Wręcz obawiałem się – po wyczerpującej wspinaczce schodami – że dostanę hiperwentylacji. Tymczasem przed nami falował ocean traw. Z punktu widokowego mieliśmy wgląd na głębokość kilku kilometrów; za nami gęste sosnowe lasy ciągnęły się aż do Kłajpedy, a przed nami rozpościerała się teoretyczna pustynia.
Czym jest pustynia teoretyczna? To nowe pojęcie w świecie nauki. Raczej się z nim nie spotkaliście, gdyż właśnie je wymyśliłem. To pustynia z nazwy, z turystycznych przewodników, z relacji znalezionych w Internetach. Taki haczyk na turystę. Patrzysz na pofałdowaną, poprzecinaną sosnami i bujnymi kępami traw równinę, i czytasz tabliczkę opisującą to co widzisz: „Wydmy”. Pisze wydmy, więc to muszą być wydmy. Gdy zamkniesz oczy, to rzeczywiście widzisz te wydmy. Tylko musisz mocno zamknąć oczy. Jeszcze mocniej.
Wydmy zajmują powierzchnię kilkudziesięciu hektarów. Zaczynają się przy punkcie widokowym, a kończą niewysokim lasem jakiś kilometr dalej. A jeszcze dalej jest już granica z Rosją. I zasieki. Wielbłąd by tutaj nie przeżył.
Przez porośnięte trawą wydmy ciągnie się kilkanaście ścieżek, na drugą stronę „pustyni” można przejść w piętnaście minut. Jakiś ekspert od marketingu nazwał nawet jeden z płytkich tutejszych wąwozów „Doliną Śmierci”. A może miała to być „Dolina śmiechu”, tylko coś nie wyszło? Jakiś błąd w tłumaczeniu?
Nie chcę być jednak nadto złośliwy i przyznam, że jak odpowiednio kucnąć, jak odpowiednio wycelować aparatem… to rzeczywiście da się w kilku miejscach zrobić pustynne ujęcie. O matko, ile piachu – można zawołać. Już wiem, skąd te wszystkie zdjęcia w Internetach – z przykucu! Rozpościera się przede mną wizja setek fotografów – którzy jak ja teraz – w kucki fotografowali wydmy, by wrzucić ich zdjęcia do Internetu. Hej bracia! Zaraz do Was dołączę!
W pustynnych widokach Mierzei Kurońskiej jest tyle prawdy, co w historii o Pustyni Błędowskiej. Trzeba się mocno napracować, by uwierzyć – tym mocniej, gdy się już zobaczyło. To rzeczywistość po litewskiej stronie, bo wydmy widoczne po stronie rosyjskiej robią z daleka spore wrażenie. Jeżeli ktoś ma dobry teleobiektyw, może spróbować je sfotografować. Chyba, że to tylko maskirowka.
W temacie samej granicy: tutejsza granica z Rosją jest taka sama, jak na całym świecie. To znaczy jaka? Już na kilometr od granicy czuć aurę syberyjskiego zesłania. Zasieki, pas ziemi niczyjej oraz wartownie i wieżyczki strażnicze. Jakby cały świat chciał przyjść i okraść Rosję z jej bogactw: z piasku, z krzaków, z wróbli. Betonowe słupy z ostrzeżeniami nie pozostawiają wątpliwości: szpiedzy i podżegacze stojący u wrót Rosji – pożegnajcie się z wszelką nadzieją. Gdy Ty śpisz, kraju strzeże ktoś tu, by Cię nikt nie zbudził ze snu!
Na granicach z Rosją zawsze odnoszę to samo wrażenie; bez względu na to w jakim zakątku świata się znajduję. Pospolite kraje nie rozstawiają wzdłuż granicy czołgów w obawie, że ktoś wedrze się na ich teren i ukradnie piasek. W swej przytłaczającej większości świat przestał się wygłupiać, i granice wyglądają normalnie – słupki graniczne, przejście dla pieszych, sklepy, stacje benzynowe. Ale granice Rosji zamiast tego zawsze przypominają betonowy bunkier. Kto z Was chciałby się o tym przekonać, niech odwiedzi choćby tzw. trójstyk na granicy Polski, Litwy i Rosji. Z dwóch stron zobaczycie zwykłe pejzaże – pola, rolnicy, zielona przyroda. A od strony Rosyjskiej – zasieki, kamery i ostrzeżenia przez gniazdami karabinów maszynowych. Taka uroda.
Spacerując po zarośniętych wydmach, ciesząc się jak dziecko z faktu pokonania „doliny śmierci”, możemy dodać swojej wycieczce nieco pikanterii. Ostrzeżeń o pobliskiej granicy jest tyle, że aż się prosi podejść bliżej. Jeszcze o krok, jeszcze o dwa. Tylko do tego drzewa. Do kolejnej wydmy. Odruchowo rozglądacie się za jakimś zamaskowanym pogranicznikiem z kałaszem. Nie róbcie tego w domu 🙂
Dajmy jednak już Rosji spokój, miało być o czymś innym. Nachodziwszy się po uszy, siadamy pośrodku pustyni w cieniu jej drzew i zajadamy śniadanie. Fotografuję jaszczurkę, jakieś wróblowate ptaszyska oraz zająca. Typowo pustynna zwierzyna. Idąc w kierunku Bałtyku, przecinając mierzeję wszerz, przechodzimy przez asfaltową drogę prowadzącą do Rosji. „Ścieżka jest zamknięta, przejścia nie ma” – przypomina mi się Władca Pierścieni. Podobno wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a ta jedna – niespodzianka – do Kaliningradu. I oczywiście pech! Nieczynna.
W końcu po godzinnym spacerze docieramy nad brzeg Bałtyku. Trafiamy od razu na plażę nudystów. Golasy całkiem gołe, przynajmniej oni przypominają pustynię. Choć las kędzierzawy i ich miejscami porasta. W drodze powrotnej fotografujemy jeszcze pomnik człowieka idącego pod wiatr, wieżę kalendarza słonecznego… i tyle. Uprzedzę fakty i napiszę, że w drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w kilku innych miejscach półwyspu. Epickiej wielkości gołych wydm nie znaleźliśmy nigdzie. Może za słabo szukaliśmy? Na sto procent tam są, tylko… że pod gęstym lasem. W poszukiwaniach ograniczał nas czas, bo znowu pędziliśmy na prom, i dalej hen, ku horyzontowi wydarzeń.
Czas na podsumowanie.
Mierzeja Kurońska sprawia wrażenie turystycznie przereklamowanej. Główne atrakcje regionu, czyli wielkie piaszczyste wydmy, znajdują się po rosyjskiej stronie granicy – o czym przekonać się można choćby oglądając zdjęcia satelitarne. Świat litewskich wydm zdecydowanie przegrywa z naszymi narodowymi wydmami z okolic Łeby. Powiedziałbym nawet, że nasze niezłomne wydmy kładą litewskie na łopatki – są większe, pustynniejsze… a na ich szczyt nie wiodą schody (przynajmniej ich nie było podczas mojej ostatniej wizyty – ale kto wie, świat się zmienia). Polskie wydmy mają 100 procent piasku w piasku, a Litewskie są pełne igieł kujących w tyłek.
Owszem, Nida i okoliczne wioski przypominają w pewnym stopniu polskie wybrzeże: Jastarnię, Chałupy, Hel, Darłowo. Ale nie ma tutaj tego kolorowego, tradycyjnego tłumu turystów. Nie ma zamieszania. Nie ma zajmujących każdy centymetr kwadratowy straganów z chińszczyzną. Nie ma podwórkowej gastronomią. Nie spotkacie tu postawionych na każdym podwórku zapchanych drobiazgami sklepików. Jest tu tak jakby biednie – o ile bogactwo będziemy mierzyć liczbą kramików pełnych tandetnych pamiątek i duperszmitów.
Jeżeli klimat Międzyzdrojów, Łeby czy Władysławowa was mierzi, jeżeli krytycznie spoglądacie na kartofle smażone na ulicy w głęboko zjełczałym oleju, jeżeli wojowniczy parawaning nie jest Waszym porannym hobby, to Mierzeja Kurońska jest dla Was. Spokój, cisza i odludzie. Nawet golasy pląsające na plaży są jak za starych, dobrych czasów. Choć może trochę się zagalopowałem w tym polecaniu – nawet jeżeli lubicie taki spokojny klimat, to i tak może nie być Was na niego stać. Po prostu.
Jedyne czego brak, to atrakcje. Wydmy jakieś takie pozarastane. Litwini mogliby dodać chociaż jakiś zardzewiały wrak statku – Grecy pokazali, że grunt to dobry pomysł. Chcieć, to móc. Tymczasem tutejszy pomysł na turystykę to zalesić wydmy. Zalesić największą atrakcję przyrodniczą Litwy.
Ludzkie zamieszkiwanie tego wydłużonego półwyspu wydmowego o długości 98 km i szerokości 0,4-4 km sięga czasów prehistorycznych. Przez cały ten okres był on zagrożony przez naturalne siły wiatru i fal. Jego przetrwanie do dnia dzisiejszego stało się możliwe tylko dzięki nieustannym wysiłkom człowieka w walce z erozją Mierzei, czego dramatycznym przykładem są trwające projekty stabilizacji i ponownego zalesiania.