Z poprzednich wizyt zapamiętałem głównie dwie rzeczy: mnóstwo zabytkowych eksponatów oraz obszerne sale zastawione muzealnymi regałami, półkami i podestami. Przy czym pisząc, że „zapamiętałem” mam na myśli nie konkretne przedmioty – ale właśnie ich olbrzymią liczbę. W 1988 roku podczas pierwszej wizyty jako dziecku najbardziej podobały mi się wystawiane na trzecim piętrze muzeum rakiety kosmiczne – a z wizyty w 2006 roku zapamiętałem wystawę komputerów; jako ówczesnemu fanatykowi komputeryzacji pokój wypełniony 4- i 8-bitowymi komputerami był dla mnie spełnieniem marzeń większym niż sama randka.
Z tamtych czasów zapamiętałem także jeszcze jedną rzecz: charakterystyczną okrągłą centralną salę muzeum, z której przechodziło się do pomieszczeń z wystawami tematycznymi. Jako 15-latek ganiałem się z kumplami po tych salach wbrew okrzykom nauczyciela, zupełnie ignorując zakazy i nakazy. Dziś po latach – już jako 51-latek – postanowiłem przyprowadzić w to miejsce własnego osobistego, nastoletniego syna. „Jak to życie szybko zleciało” – mógłbym dodać…
Pałac Kultury i Nauki w Warszawie przywitał mnie swoją charakterystyczną strzelistą sylwetką, identyczną i niezmienną jak za czasów późnego komunizmu. Choć z nazwy wykreślony został dodatek w postaci imienia Józefa Stalina – to kto wie gdzie patrzeć, ten jeszcze znajdzie. Owszem: oblepiony plakatami i reklamami pałac stał się może bardziej kolorowy – ale to wciąż ten sam stary, dobry, przysadzisty wieżowiec przypominający szykującą się do lotu rakietę.
Do muzeum nadal prowadzą monumentalne schody oraz kolumny, których nie powstydziłby się Ramzes III. Zajmowany przez kasę biletową korytarz wydaje się niezmieniony – taki, jaki zapamiętałem sprzed lat. Nowością są natomiast zamykane na specjalne kluczyki szafki dla zwiedzających, w którym można (i trzeba) zostawić plecaki. Bilety wstępu są na rozsądnym poziomie – 20 złotych za dorosłego, i 15 złotych ulgowy; rodzina 2+1 zapłaci 45, a 2+2 – 55 złotych. Trochę tylko dziwna ta matematyka; na pierwsze dziecko otrzymamy 10-złotych zniżki, a na drugie już tylko pięć. Ale z drugiej strony: to raptem równowartość kilku kulek lodów. Nie jest źle.
Zaraz przy wejściu przywitał mnie świetnie zachowany Ford-T, duma amerykańskiej motoryzacji. Następnie mijamy dość długi korytarz wypełniony eksponatami ilustrującymi w wielkim skrócie rozwój technologii od czasów najdawniejszych aż do obecnych; włącznie z rekonstrukcją świętokrzyskich dymarek – czyli najwcześniejszego na ziemiach polskich objawu technologii. Może nie do końca najwcześniejszego, ale przymknijcie proszę nieco oko na to, co piszę – archeolodzy dostaną zapewne czkawki, bo wcześniej miało miejsce choćby niemal przemysłowe wydobycie na naszych ziemiach krzemienia pasiastego – ale osoby mniej skrupulatne powinny mi wybaczyć ten skrót myślowy.
Idąc dalej mijamy kopię pierwszego wykonanego ludzką ręką zdjęcia – pochodzącego z 1826 roku – a kilka kroków dalej ilustrację najwcześniejszej lokomotywie parowej. Jest także słynny motocykl Sokół 500 oraz kilka kolejnych eksponatów z kategorii „postęp i komunikacja”. A potem…
A potem wkraczamy do okrągłego głównego holu muzeum, które tak dobrze zapamiętałem z młodości! Doznałem uczucia, jakbym cofnął się w czasie: pod sufitem wciąż wisi rekonstrukcja jednego z wczesnych samolotów pioniera lotnictwa – Santosa Dumonta – a wzdłuż ścian stoją muzealne regały pełne skarbów. Podświetlone gabloty może i są trochę nowocześniejsze niż kiedyś – ale to wciąż miejsce identyczne z tym, które zapamiętałem z dzieciństwa. Widok trąci nieco myszką, ale ja wolę takie właśnie muzea zamiast nowoczesnych obiektów pełnych ultra-medialnych kakofonii szkła i metalu.
Od holu nadal odchodzą boczne korytarze prowadzące do wystaw tematycznych. Dla mnie nowością stała się obszerna wystawa prezentująca wkład polskich wynalazców w rozwój techniki – połączona z elementami dwudziestolecia międzywojennego, okresu podczas którego Polska technika stała się znana na całym świecie. Wisienką na torcie jest doskonała replika tankietki TKS – wraz z fenomenalnym pierwszym na świecie odwracalnym peryskopem czołgowym krajowej produkcji. Tankietka została wyposażona w ciężki karabin maszynowy kalibru 20 mm; szkoda że tylko kilkanaście pojazdów udało się przezbroić w ten sprzęt przed wybuchem II wojny światowej – nasi czołgiści daliby do wiwatu i Niemcom, i Sowietom.
Drugą salę tematyczną zajmuje wystawa poświęcona motoryzacji. Kilka pojazdów silnikowych oraz kilkadziesiąt motocykli ustawionych na specjalnych wielopoziomowych rusztowaniach – to prekursorzy dzisiejszych samochodów. Ten akurat element muzeum minąłem rozpędem gdyż nie jestem fantem motoryzacji. Cztery koła, silnik, siedzenia… co w tym niezwykłego, że złożone do kupy pojazdy poruszają się to do przodu, to do tyłu? Kamienie spadają, a pojazdy jeżdżą bo taka jest ich natura – podsumowałby grecki filozof.
Rozpędem przemknąłem także przez ekspozycję „kopalnianą” – czyli umieszczoną w stylizowanym tunelu wystawę w formie górniczego przodka. Różne rodzaje węgla, ubiory ratunkowe, technologia służąca metalurgii i wydobyciu. Kątem oka zdążyłem dostrzec pewien postęp, który wkradł się do muzeum – w tle tunelu umieszczono projektory i ekrany multimedialne. Niemniej kopalnie to zupełnie nie moja bajka.
Ale w końcu jestem tu, gdzie najbardziej chciałem być – w długim korytarzu poświęconym komputerom i technikom przetwarzania danych! Czego tu nie ma! Są wielkie szafy pancerne, które komunikowały się z użytkownikiem migającymi światełkami, są trójnogie bestie z ekranem w formie oscyloskopu udającego głowę, tajemnicze pudełka z czerwonym przyciskiem o mocy obliczeniowej równej liczydłu, oraz kalkulatory wielkości lodówki umiejące tylko dodawać i odejmować – a i to w mocno ograniczonym zakresie. Są także mikrokomputery 8-bitowe na których wyrosłem na dzisiejszego człowieka: Atari 65, Atari 800, Apple I. Jest także ponury Commodore 64; marne plugastwo używane przez komodorowców oraz obiekt wiecznych żartów prawdziwych komputerowców – gangu Atarowców. Bo wiadomo to do dziś: commodore to byle co, używane tylko przez tych, co ich nie stać na Atari !!!
Z każdym krokiem nutka 8-bitowej nostalgii rozlewa się po mojej duszy. Pamiętam, że w 2006 roku wystawa „komputerowa” była dużo skromniejsza, jakoś tak bokiem przytulona do innych eksponatów – ale dziś wyrosła na prawowitego władcę muzeum. Mój syn w kącie wystawy podejmuje próby zarządzania lotniskiem na symulatorze – w specjalnie przygotowanej grze komputerowej – a ja przenoszę się do sekcji automatów z grami. Niestety zepsute – szkoda. Czegoś mi w tym wszystkim brakuje, i nie wiem czego – myślę, że akurat to miejsce mogłoby być bardziej multimedialne. Zagrałbym joystickiem w taki River-Raid, Boulder Dasha czy Montezumę. Zaprogramowałbym też jakąś kartę perforowaną albo skopiował coś na dyskietkę. Wgrał grę z taśmy magnetofonowej. Trudno, może kiedyś…
Ponownie wracamy do głównego holu muzeum, gdzie przesympatyczna pani z obsługi zaprasza nas do wejścia na trzecie piętro – celem zwiedzenia ekspozycji poświęconej kosmosowi. Oczywiście nie mogę odmówić sobie tej przyjemności, bo pamiętam doskonale tamtejsze rakiety kosmiczne jeszcze z 1988 roku. Biegniemy więc na górę, a ja ze zdziwieniem stwierdzam, że tych schodów jest całkiem dużo. Kiedyś, gdy byłem młody, to ich obecności nawet nie zauważyłem… a teraz muszę zrobić przerwę na półpiętrze. Dzieci może i szybko rosną, ale jeszcze szybciej starzeją się staruszkowie.
Sala poświęcona kosmosowi jest obszerna, pojemna i ciemna: dokładnie taka, jaką ją zapamiętałem. Nawet statki kosmiczne są te same, i stoją w tych samych miejscach. Owszem – na ścianach są już projekcje filmów, ale to wciąż wystawa rodem z przełomu lat 80-tych i 90-tych. Nawet rakiety kosmiczne, radziecki sputnik, amerykańskie lądowniki księżycowe czy Sojuzy i Wostoki – wszystko jest takie same. Przyznam się, że choć wzbudza to sentyment – to jestem zawiedziony. W kosmonautyce przez ostatnie 30 lat tyle się zmieniło, a wystawa zatrzymała się na etapie lądowania człowieka na Księżycu. Choć fajnie jest popatrzeć na makiety, to są to tylko makiety – w dodatku bardzo stare i niedokładne. W muzeum we Wrocławiu można wejść do środka batyskafu i zaznać prawdziwej klaustrofobii – a w Muzeum Techniki w Warszawie nadaj stoją plastikowe i tekturowe atrapy. Szkoda niewykorzystanego potencjału…
Nasze zwiedzanie Narodowego Muzeum Techniki trwało dwie godziny. Mojemu synowi – jak to bywa u nastolatków w okresie buntu – niespecjalnie się podobało; ale staram się tym nie przejmować: doceni wspólny spacer za czterdzieści lat, kiedy to swoim własnym dzieciom będzie opowiadał w 2064 roku, że kiedyś był tutaj z ich dziadkiem. Coś się kończy, coś zaczyna…
Podsumowując: muzeum, które pamiętam z czasów dzieciństwa – to, które zapewne i Wy pamiętacie – wciąż istnieje. Mimo zmiany nazwy, która miała miejsce w 2017 roku – Narodowe Muzeum Techniki to wciąż stare, dobre Muzeum Techniki i Przemysłu tak bardzo popularne w latach 70-tych, 80-tych i 90-siątych. Przyznać muszę, że trąci wspomnianą myszą, ale myszy to przecież bardzo sympatyczne gryzonie. Myślę, że placówka cierpi na chorobę charakterystyczną dla wszystkich inicjatyw, które chcą być nazbyt ogólne i o wszystkim – nie posiada odpowiednio obszernego miejsca, by móc zaprezentować się w pełnej krasie. By stać się wystawą na miarę XXI wieku Muzeum Techniki potrzebowałoby ogromnych hal wystawienniczych, o powierzchni kilkunastu tysięcy metrów kwadratowych – a zamiast tego w 2017 roku po prostu dodano mu w nazwie człon Narodowe – i tyle inwestycji.
Warszawskie Narodowe Muzeum Techniki jest dość nostalgiczne; zupełnie nie przypomina dzisiejszych smartfonów – gdybym miał porównać je do telefonów, to byłoby ono Nokią 2310 wśród muzeów. Jeżeli będzicie zainteresowani jego zbiorami, to możecie pojechać do leżących pod Radomiem Chlewisk – tam znajduje się placówka terenowa muzeum; a w niej dużo więcej eksponatów ze zbiorów motoryzacyjnych, komunikacyjnych oraz urządzeń przemysłu lekkiego.
Muzeum jest trudne w zwiedzaniu, jego zrozumienie wymaga przynajmniej minimalnej wiedzy oraz posiadania wszechstronnych zainteresowań – co w dzisiejszych czasach potrafi być dość problematyczne. Tym trudniej jest odnaleźć się w nim nastolatkom, którzy przyzwyczajeni są do atakujących ich ze wszystkich stron impulsów i bodźców – tutejsze muzeum zwiedza się w ciszy i spokojnie. Nie atakują nas tutaj kolory, dźwięki, kręcące się instalacje i pulsujące lasery. Nie znajdziecie zachęcających do naciskania przycisków, wajch, kalejdoskopów i korb. Nie napalicie drewnem w kotle lokomotywy by zobaczyć, co się stanie – i nie będziecie musieli rozlewać wody symulatorem węża strażackiego by zrozumieć, że woda gasi ogień. To nie jest muzeum, które zaciekawia – to muzeum, które zaspokaja już istniejące zaciekawienie.
Zainteresowanych odsyłam do strony internetowej https://nmt.waw.pl/