Przez kilka lat miałem przyjemność dyrektorować tej imprezie. Owa funkcja kierownicza tak mi się spodobała, że po dziś dzień mam uraz i nawracające stany lękowe gdy pomyślę o tym, że znowu mógłbym zostać Panem Dyrektorem jakiegoś biegu. Zaufajcie mi, to jeden wielki stres, odpowiedzialność i możliwość spotykania się z prokuratorami z wielu setek powodów. Nigdy więcej wojen, wybuchów wulkanów, trzęsień, pandemii oraz dyrektorowania…
Kilka razy udało mi się wystartować w Biegu Katorżnika. Ale w pewnym momencie nawet ta atrakcja się „przejadła”. Kilkukrotne nokauty, smród ciała utrzymujący się tygodniami, kontuzjowane ręce i nogi – to wszystko zachęcało nostalgicznie do kolejnych startów ale… w końcu się przejadło. Jakież więc było moje zdziwienie, gdy okazało się, że po latach przerwy znowu mi się chce.
Chce mi się wpaść w bagno, podrapać, pocierpieć nieco inaczej niż na zwykłych biegach. Zachciało mi się, staremu dziadu, wystartować w Biegu Cichociemnych w Sochaczewie – imprezie pokroju Biegu Katorżnika – choć (spoiler!) nie tam bardzo jak on śmierdzącej.
Wydaje mi się, że mogłem być najstarszym tegorocznym uczestnikiem. Mogłem być także najgrubszym. No i na pewno byłem ostatnim na mecie – choć tutaj chętnie zwalę to na karb pokonywania trasy z kamerą w ręku oraz tracenia czasu na wymądrzanie się.
Najważniejsze, że mi się po latach wciąż to podoba. Nogi poobijane, ale zęby w komplecie. Brud za paznokciami, ale w miarę taki nowoczesny, nie to co ścieki z Kokotka. Rodocha jednak kropka w kropkę po latach taka sama!