Kontynent Afrykański rzadko kojarzy nam się z rzekami. Oczywiście wszyscy znają Nil – królową naszej planety – ale wymieniać nazwy kolejnych rzek Czarnego Lądu przychodzi nam już z niejaką trudnością. Tymczasem pod względem długości kolejna z afrykańskich rzek – Kongo – zajmuje 7. miejsce na świecie. Rzeka Niger – 13, Oranje – 39, słynna Okawango – dopiero 42. Bohaterka historii którą teraz czytacie, rzeka Gambia, jest na tej liście dopiero na 165 pozycji… o 32 miejsca za naszą Wisłą. Ale to nie znaczy, że jest mała czy niewiele znacząca. To największa rzeka Afryki Zachodniej: gdybyście szli wybrzeżem Afryki na północ a później na wschód, to pomiędzy rzeką Gambią a położonym siedem tysięcy kilometrów dalej Nilem napotkacie tylko jedną większą od niej przeszkodę wodną – rzekę Senegal.
Co niesłychane, jeszcze w 2018 roku na tej liczącej sobie ponad tysiąc kilometrów długości rzece… nie było ani jednego mostu. Dopiero na początku 2019 roku otwarto most w położonej 110 km od wybrzeża miejscowości Farafenni. Na całej pozostałej długości rzeki ruch pomiędzy oboma brzegami wciąż odbywa się za pomocą prostych rzecznych promów (bardzo nielicznych!) oraz drewnianych łodzi.
– Przy ujściu do Atlantyku rzeka Gambia ma aż 10 kilometrów szerokości. Naszą przeprawę promem na jej drugi brzeg możecie obejrzeć TUTAJ
– W dolnym biegu rzeki znajduje się kilka wysp, w tym Kunta Kinteh Island – znajdująca się na liście dziedzictwa UNESCO była Wyspa Niewolników. Szacuje się, że z wyspy tej na drugą stronę Atlantyku przewieziono w XVIII-XIX wieku nawet do 3 milionów niewolników. Więcej przeczytać o tej wyspie oraz obejrzeć film możecie TUTAJ
– W rzece Gambia żyją hipopotamy, ale dopiero w odległości ok. 150 km od jej ujścia. Ze względu na oceaniczne „cofki” słonej wody dopiero tam woda jest na tyle słodka, by mogły w niej żyć te wielkie ssaki. Co ciekawe wyspa na której mieszkają hipopotamy nazywa się Wyspą Słoni – choć nie ma tam ani jednego.
– Wzdłuż rzeki znajdują się megalityczne kamienne kręgi, których budowę przypisywano początkowo Rzymianom i Kartagińczykom. Teoria ta nie znalazła jednak potwierdzenia, do dziś nie udało się ustalić tożsamości ich budowniczych. Te kamienne kręgi trafiły na listę dziedzictwa UNESCO.
Podczas wizyty w Gambii postanowiliśmy zadać sobie trud i wyjść poza strefę komfortu. Chcieliśmy dotrzeć na wschód i zobaczyć żyjące w rzece hipopotamy. Niestety to się nie udało, ale powróciliśmy z tego wyjazdu bogatsi o nowe doświadczenia… i o wiedzę o tym, że po Czarnej Afryce nie należy podróżować nocą. Dlaczego? Przeczytajcie o tym TUTAJ
Nasza wyprawa na wschód nie zakończyła się jednak zupełnym fiaskiem. Dotarliśmy do położonego nad rzeką niewielkiego miasteczka – a raczej wioski – Tendaba. Tutaj postanowiliśmy spróbować wynająć łódź, którą moglibyśmy popłynąć dalej. W wiosce znaleźliśmy upadający turystyczny kemping (szumnie chwalący się posiadaniem trzech gwiazdek) który czasy swojej świetności – o ile w ogóle kiedyś takie były – miał już dawno za sobą. To miejscówka wyłącznie dla specjalistów od trudnych podróży, doświadczonych globtroterów dla których nocowanie w stodołach i w rozpadających się chatach to chleb powszedni.
O campie trudno powiedzieć cokolwiek dobrego, poza oczywiście typowym afrykańskim stwierdzeniem, że tutaj czekają na Was przygody! Ciężko także uwierzyć obsłudze zapewniającej bez zająknięcia, że zatrzymują się u nich nawet autokary wysyłane przez wielkie biura podróży… W rzeczywistości „standard” Tendaby to jeden z tych uroków Afryki, który albo się kocha – albo przed którym należy uciekać. Dodam, że nawet krokodyle z hodowli mieszczącej się na terenie ośrodka już dawno z niego uciekły!
Ale dość narzekania – gdy spojrzeć bardziej przychylnym okiem to Tendaba jest dla prawdziwych podróżników świetnym miejscem na nocleg, odpoczynek i szybką regenerację sił. My postanowiliśmy poszukać tu łodzi. I choć nie było widać, by ktokolwiek w okolicy pracował, to znalezienie właściciela jakiejkolwiek jednostki pływającej (czytaj: drewnianej, stabilnie nietonącej łódki) okazało się wyzwaniem jakich mało. Szczęśliwa gwiazda jednak nad nami świeciła i po godzinie poszukiwań (plus półtorej godziny namyślania się „kapitana” czy aby mu się chce pracować) udało nam się wypłynąć na przestwór rzeki Gambia!
Spływanie rzekami ma dla mnie coś z magii renesansowych podróży. Może dlatego, że świat widziany z perspektywy nurtu jest zupełnie inny niż ten widziany z brzegów? Każda taka podróż urzeka mnie, a przesuwające się widoki – choćby to były zwykłe krzaki – wprawiają mnie niezmiennie w zachwyt. Rzeka Gambia przywitała nas lekką, delikatną falą i ciepłym powiewem wiatru. Łódź sprawiała wrażenie jakby… rzeczywiście nie przeciekała, co było miłą odmianą po niedawnej przeprawie na Kunta Kinteh Island. Mogliśmy się więc spokojnie skupić na widokach, zamiast zajmować się wylewaniem wody za burtę…
Celem naszego kilkugodzinnego rejsu był przeciwległy brzeg rzeki oraz porastające go lasy namorzynowe. Po godzinie zagłębiliśmy się w ich labiryncie wpływając w dziki prąd jednego z pomniejszych dopływów. Otoczyła nas sceneria absolutnie kolorowych ptaków i teren zdawałoby się nietknięty stopą człowieka. Na długości wielu kilometrów nie znaleźliśmy ani jednego miejsca umożliwiającego przybicie do brzegu łodzią. Wszędzie dominowały tylko wielometrowe przybrzeżne błota, w których na nieostrożnego śmiałka czaiły się wszelkie okropieństwa kontynentu znane z filmów i książek: pijawki, muchy tse-tse, węże, pająki, toksyczne ropuchy i jadowite skorpiony. Pomyśleć, że przez takie właśnie tereny w dziewiczych czasach brnęły karawany wielkich odkrywców Afryki: Portugalczyków, Anglików, Niemców.
Gęstwiny zdawały się nieprzebyte, a jednocześnie niezamieszkałe przez zwierzynę. O tej ułudzie często wspominali w swoich pamiętnikach afrykańscy odkrywcy, o których tyle czytałem. Bez sprawnego myśliwego można zginąć z głodu… wśród zwierząt skrytych na wyciągnięcie ręki. Jedyne świadectwo ukrytego życia stanowiły ptaki, które prezentowały swoje niesamowite wdzięki brodząc wśród błot lub przyglądając nam się z ciekawością z wysokich koron drzew. Przy całej masie zalewających nasze oczy brunatnych barw błota, wody i namorzyn wszystkie te intensywne kolory dostrzegłem dopiero później, przeglądając zdjęcia na domowym komputerze. Tam, na miejscu, moje oczy widziały wyłącznie błoto i wszechobecny szary brąz.
Zapadała noc i trzeba było zawracać. Dzikie rzeki Afryki wciąż sprawiają wrażenie nieodkrytych. Wiele z ich dopływów jest tylko nieporadnie zaznaczonych na mapach. Dla krajowców są starannie omijanymi przeszkodami. Z jednej strony szkoda – z drugiej zaś to dobrze. Gdzie człowiek nie dotrze, tego nie zniszczy. Tutejsza przyroda sprawia wrażenie, że wciąż się przed nami broni.
Zdjęcia: Sławomir Smoliński.