Moimi bohaterami są Żaneta i Damian, małżeństwo energicznych czterdziestolatków z województwa dolnośląskiego. Oboje dbają o swoją prywatność, i z tego względu nie znajdziecie w tym artykule ich zdjęć. Gdyby postawić drogowskaz z napisem „Celebryci” – oni znaleźliby się na przeciwnym końcu ścieżki wskazywanej przez strzałkę. Tak, to prawda, mają swój własny zamek, ale nie przewróciło im to w głowach. Gdy zbliżam się do ciężkich wrót prowadzących na zamkowy dziedziniec Pani Żaneta spogląda na mnie wyczekująco w roboczym ubraniu, a Pan Damian wmurowuje właśnie kolejny kamień w ścianę jednego z samodzielnie odbudowywanych budynków.
Przed zamkiem stoi tablica: „Teren prywatny”. Komunikat jest prosty, choć nieco zaskakujący. Z pewną nieśmiałością pytam, czy można wejść do środka i zrobić kilka zdjęć.
– Tak, oczywiście, zapraszamy. Bilet kosztuje 10 złotych.
Jako konsekwentny zwolennik poglądu, że wstęp do lasów, ruin oraz nad jeziora powinien być bezpłatny, dłuższą chwilę się zastanawiam. Dziesięć złotych bilet dla mnie, dziesięć złotych dla żony… to już razem dwadzieścia. Znam jednak pewną starą, podróżniczą sztuczkę pozwalającą zaoszczędzić w takiej sytuacji; odwracam się do czekającej przy aucie żony i wołam:
– Kochanie! Ty sobie tutaj poczekaj, a ja zrobię kilka zdjęć!
No i proszę, 10 złotych zaoszczędzone.
Wchodzę do środa przez uchyloną bramę. Szybki rzut oka, i już wiem, że byłem w błędzie. To nie są byle jakie ruiny porośnięte krzakami. Z zewnątrz ruiny może i wyglądały… jak to ruiny… ale w środku ktoś nieźle się napracował. Pachnie średniowieczem. Zmieniam więc szybko zdanie.
– Pani da jeszcze jeden bilet. Dla żony.
Na te słowa bileterka uśmiecha się lekko. Kącik ust idzie delikatnie w górę, prawie niedostrzegalnie. Gdy jesteśmy już z żoną w komplecie zaczyna się opowieść.
– Nasz zamek pochodzi z XIV wieku. Wtedy to powstała średniowieczna część założenia, ta najniższa, którą widzicie Państwo przed sobą. To był jeden z kilku okolicznych zamków tworzących okręg warowny Kwisy i strzegących tutejszych szlaków handlowych. W 1527 roku zamek spłonął, i odbudowano go już w stylu renesansowym. Dzięki temu, że udało nam się odgruzować teren aż do poziomu skały pierwotnej możecie państwo zobaczyć część zabudowań pochodzących zarówno z tej pierwszej, średniowiecznej fazy, jak i z drugiej – już renesansowej.
Poczułem, że coś mi nie pasuje.
– Przepraszam, że przerwę. A kto jest właścicielem zamku? Pytam, bo mówi pani „nasz zamek”…
Pani bileterka – a teraz również przewodniczka – uśmiecha się szeroko i już wiem, że popełniłem błąd. Wcale nie jest Panią od biletów.
– Razem z mężem jesteśmy właścicielami tego zamku od dwudziestu już lat.
Pierwszy raz w życiu rozmawiam z kimś, kto ma własny zamek. Nie jakieś tam ruiny, popegeerowski dworek czy leśniczówkę – lecz zamek. ZAMEK.
Tutejsze ruiny kupili w 2002 roku. Wtedy wszystko wokół wyglądało zupełnie inaczej. Piętnaście lat zajęły im wykopaliska i prace badawcze, cały rok odgruzowywanie dziedzińca i poszczególnych obiektów. Od dziesięciu lat spędzają prawie wszystkie wolne chwile przy murowaniu oraz zabezpieczaniu chylących się ku ziemi ścian – w tym niewielkiego, rezydencjonalnego pałacu. Stanął on po wschodniej stronie dziedzińca w XVIII wieku – po kolejnym pożarze zamku. Dziś najbardziej rzucającym się w oczy elementem ruin są puste otwory okienne i brak dachów właśnie w części pałacowej.
– Widzi Pan, od początku zależało nam na tym, żeby odrestaurować całe zabytkowe założenie zgodnie z zasadami. My nie budujemy tylko odtwarzamy. Dlatego to wszystko trwa tyle czasu. Nigdzie nie znajdzie Pan tutaj żelbetonu czy innych nowoczesnych materiałów; wszystko pochodzi z rozbiórek innych starych obiektów. Wiele elementów pozyskaliśmy przez te lata z różnych zamków polując na aukcjach i wyprzedażach. Nawet zaprawy używany oryginalnej – tzw. wapna trasowego. Dzięki temu wszystko wygląda tak, jak kilkaset lat temu.
– Niech Pan spojrzy tutaj, na mury. Widzi Pan tę jasną linię? Gdy kupiliśmy zamek to wszystko co poniżej, było zasypane ziemią, gruzem, odpadami. Kilka metrów materiału, który przykrył dziedziniec przez kilkaset lat. Wszystko to odgruzowaliśmy do pierwotnego poziomu. Z zamku wywieźliśmy łącznie osiemset ton materiału.
Przypominają mi się Telle – mezopotamskie wzgórza, po których wędrowałem podczas jednej z moich wypraw. Telle to w rzeczywistości nawarstwiające się szczątki osiedli ludzkich zamieszkałych przez tysiące lat. Nowe domy budowane na starych, które – po stu, dwustu latach – same stają się fundamentami kolejnych budynków. Telle w Mezopotamii osiągają nawet po kilkadziesiąt metrów wysokości. Tutejszy zamek istnieje od siedmiuset lat, i kilka metrów takich zapisanych historią gruzów też zdążył już wyprodukować.
– Nasz zamek praktycznie nie powinien być już nazywany ruiną. Kiedy go kupiliśmy – owszem, ruiną był. Ale po ilości pracy jaką tutaj włożyliśmy nazywanie go ruiną jest niesprawiedliwe. Przyjęte jest, że ruiną nazywa się obiekty, które zachowały się w mniej niż 30 procentach. Nasz zamek obecnie zachowany jest – odtworzony – w 80 procentach. Niestety jak jakaś nazwa już przylgnie, to nie sposób tego zmienić. Ruina i koniec.
Patrzę z podziwem na ogrom wykonanych prac, choć wiem, że moje niewprawne oko nie doceni wszystkich odrestaurowanych elementów. W głowie mam liczne historie właścicieli zabytków, którzy opowiadali mi o wiecznych problemach z konserwatorami, z wymogami, z procedurami. Mówi się: „Chcesz mieć zabytek? Przygotuj się na kłopoty”.
– Trudno się remontuje taki zamek? Pewnie macie Państwo ciągłe kłopoty z uzgodnieniami i zezwoleniami?
– Wie Pan – odpowiada Pani Żaneta – jestem z zawodu archeologiem. Dla mnie to oczywistość. Zawsze chciałam mieć własny zamek, i mam. Zasady restaurowania zabytków są dla mnie jasne, to zresztą moja pasja. Z mężem śmiejemy się, że robimy wszystko o wiele bardziej skrupulatnie, niż wymagają tego przepisy. Nie wyobrażam sobie, żebyśmy uzupełnili braki w murze współczesnymi cegłami, albo położyli stropy z gazobetonu. Chcemy odtworzyć zamek, a nie zbudować go po nowemu.
Decyduje się na ostatni atak wątpliwości:
– No to chyba ciężko ma z Panią mąż? Nie jest lekko tak siedzieć ciągle na działce i uprawiać ogródek, a co dopiero jak ma się cały zamek do ogarnięcia?
– Mój mąż jest artystą. Widzi Pan, o tam, na drugim końcu – właśnie układa kamienie w ścianie i miesza prawdziwie średniowieczną zaprawę by je spoić. Oboje kochamy to, co tutaj robimy.
Już wiem, że nic nie osiągnę. W ten małżeński duet nie wbiję igły wątpliwości; szybciej wetknąłbym szpilkę w cyklopie mury Myken. Mam już pewność, że ta dwójka powinna mieć swój zamek – gdyby im go odebrać, to pójdą do lasu i wykopią inne ruiny. To ich przeznaczenie.
– Koniecznie niech Pan zajrzy do kaplicy przy wieży. Jest już dostępna. Wkrótce będzie można u nas nawet zawierać śluby. W kaplicy mieliśmy na przykład chrzciny. Gdy uda nam się ukończyć budynek obok, to na zamku w końcu będzie się coś działo! Będzie można zjeść, napić się herbaty, zrobić imprezę z cateringiem – oczywiście średniowiecznym. Jeszcze tylko dach. Rok – może dwa – i zobaczy Pan jak zamek odżyje!
Jestem pod wrażeniem. Ktoś wziął, i zaplanował dwadzieścia lat temu to, co zrobi w przyszłym roku. Konsekwencja i upór, z pewnością także dużo szczęścia i cierpliwości.
– Jak będzie Pan zwiedzał piwnice, to proszę uważać. W tym najciemniejszym pomieszczeniu odkopaliśmy średniowieczną cysternę na wodę. To najgłębsze miejsce na zamku, siedem metrów głębokości: tam zbierano wodę na wypadek długotrwałego oblężenia. Pierwotnie była to otwarta od góry studnia, ale później nadbudowano nad nią Pałac, który „wchłonął” starsze – średniowieczne konstrukcje. W ten sposób cysterna wraz z otaczającym ją dziedzińcem stała się piwnicą.
Później wykopany w skale zbiornik zasypano śmieciami; jak go odkopywaliśmy to mieliśmy nadzieję, że może znajdziemy coś interesującego – no ale jednak same śmieci. Jest tam głęboko i ciemno, więc niech Pan w tych piwnicach uważa… lepiej nie wpaść do środka z nadmiernej ciekawości.
Ostrzeżenie biorę sobie do serca. Rzeczywiście lepiej nie wpadać do 7-metrowej dziury.
– A jak ten Państwa zamek się właściwie nazywa?
– To Zamek Miecz. Ale powszechniejsza jest nazwa Zamek Świecie. To trochę trudna sprawa, bo taki zamek jest już w Polsce – Zamek Krzyżacki w Świeciu k. Grudziądza, pięćset kilometrów stąd. Niestety tak jak mówiłam: jak już jakaś nazwa przylgnie, to ciężko ją odkleić. Nawet mieliśmy kiedyś taką przygodę – przyjechał Pan samochodem, wysiadł i pyta: gdzie jest ulica Bydgoska? Ulic jak Pan pewnie zauważył w naszej okolicy niewiele, więc od razu czułam, że będzie wesoło. Pytam tego Pana: a gdzie chciał Pan dojechać? No na ulicę Bydgoską. Miłego Pana przyprowadziła do nas nawigacja, bo pod zamkiem w Świeciu rzeczywiście jest ulica Bydgoska. Tyle, że pięćset kilometrów stąd.
Spacer po ruinach zamku, który już oficjalnie nie powinien być nazywany ruiną, zajął mi trzydzieści minut. Część ścian wciąż wygląda jakby miała ochotę się przewrócić. Pani Żaneta widzi jednak już koniec trwających od ponad dwudziestu lat prac. Ja, by ten koniec dostrzec, muszę się mocno postarać. W jakim stanie musiał być zamek w 2002 roku gdy go kupili? Postanawiam zapytać.
– Mam dla Pana niespodziankę. Otóż zamek wcale nie leży od setek lat w ruinie. Cześć pałacowa była jeszcze zamieszkała podczas II wojny światowej. Nawet rok 1945 budynki przetrwały bez większego uszczerbku. Niemieccy właściciele oczywiście opuścili zamek, ale Rosjanie nie wysadzili go w powietrze. Te wszystkie zniszczenia, których doznał, miały miejsce już po wojnie – w latach 60-tych, 70-tych i 80-tych.
– Gdy po wojnie południowe tereny dolnego śląska były zasiedlane przez nowych mieszkańców, w okolicy powstał PGR. Przyjeżdżali do niego pracować robotnicy rolni; i kwaterowano ich właśnie na zamku. Jak na tamte czasy to mieli tutaj doskonałe warunki: dach nad głową, bieżącą wodę, prąd, ogrzewanie. Choć teraz widzi Pan sam szkielet pałacu, to wtedy był to kompletny budynek, normalnie mieszkali tutaj ludzie. W pałacowych komnatach było nawet przez pewien czas schronisko.
Początkowo mieszkali na zamku tylko pracownicy sezonowi. Ale niektórzy „zahaczyli” się na dłużej i zaczęli mieszkać wraz z rodzinami przez cały rok. Władze nadały im mieszkania, i… to był koniec pałacu. Każdy robił co chciał, wylano betonowe posadzki, przebijano drzwi. Mieszkańcy mieli własne problemy, a dbanie o zamek było na samym końcu długiej listy ich potrzeb. Niekonserwowany obiekt zaczął szybko popadać w ruinę, zaledwie kilkanaście lat później budynki nie nadawały się już do zamieszkania. Gdy je w końcu opuszczono – w ciągu kilku kolejnych lat rozgrabione zostało wszystko, włącznie z sufitami. W latach 90-tych stała już tylko ruina.
Kończąc spacer po Zamku Miecz przypomniała mi się książka Kornela Makuszyńskiego pt. „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. I nie, nie chodzi tym razem o politykę. Pamiętam jak na początku swojej książkowej wędrówki bohaterowie – Jacek i Placek – mijali biednego chłopa noszącego w rękach ziemię na skaliste wzgórze. Spytali go wtedy co robi, a ten odpowiedział, że „książę pozwolił mi wziąć tyle ziemi, ile mogę unieść w rękach. Więc noszę tę ziemię na gołą skałę, by zrobić własne pole”. Gdy po wielu latach Jacek i Placek wracali do domu tą samą drogą, znowu spotkali tego mężczyznę; był właścicielem pięknego pola, a księciu została tylko goła skała.
I tak mi się skojarzyła ta opowieść z historią Pani Żanety i Pana Damiana. Mieli ruinę, a wkrótce będą mieli zamek.
Dziękuję Pani Żanecie za czas poświęcony na opowieść i rozmowę.